Komunistyczna propaganda stworzyła mit Werwolfu, aby oskarżać AK i NSZ o współpracę z nazistami
Jednym z wiodących tematów w polskich gazetach z lat 1945-1948 było niemieckie podziemie, powszechnie utożsamiane z organizacją o nazwie Werwolf. Wychodzące w tym okresie na Górnym Śląsku dzienniki poświęciły tej organizacji ponad 300 artykułów. Czy niemieckie podziemie rzeczywiście było tak aktywne, czy też była to jedynie szeroko zakrojona akcja propagandowa?
Rok 1945 to czas, który przyniósł Polakom co prawda zakończenie działań wojennych, lecz nie przyniósł upragnionej wolności i pokoju. Wszystkich, którym nie spodobał się nowy, przyniesiony na sowieckich bagnetach system totalitarny, czekały ciężkie czasy. Na każdym skrawku kraju zajętym przez komunistyczne władze niemal natychmiast rozpoczynały się krwawe represje skierowane przeciwko żołnierzom Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, WiN i innych polskich patriotycznych organizacji podziemia niepodległościowego. Niepokornych zatrzymywano, bito, torturowano, fałszywie oskarżano, skazywano na wieloletnie więzienia lub śmierć.
Bolesna propaganda
Żołnierzy podziemia zabijano jednak nie tylko fizycznie. Równie śmiercionośnym orężem w tej walce okazała się propaganda. Prasa Polski Ludowej z miejsca rozpoczęła druk artykułów i informacji dotyczących "bandytów z lasu", "bankrutów politycznych z Londynu", czy wewnętrznej "reakcji z mikołajczykowskiego PSL". Aby swoją opozycję jeszcze bardziej zohydzić czytelnikom, pracownicy ówczesnych mediów rozpoczęli także sugestywną kampanię propagandową, mając na celu stworzenie przekonania o ścisłej współpracy niemieckich, pohitlerowskich niedobitków z polskim podziemiem "reakcyjnym", jak nazywano wówczas patriotów.
"Tylko garstka odszczepieńców reakcyjnych - krzyczał na pierwszej stronie 'Głos Robotniczy' - może budować swoje rachuby ponownego dorwania się do władzy na planach 'trzeciej wojny', w której Niemcom przeznaczona jest rola główna. Tylko garstka odszczepieńców spod znaku NSZ, Raczkiewiczów i Sosnkowskich, wroga ludowi polskiemu, wroga narodowi polskiemu, może spiskować pospołu z hitlerowskimi wilkołakami przeciw Polsce Ludowej." Oczywiście z prawdą taki pogląd nic wspólnego nie miał! Ale znakomicie nadawał się jako propagandowy oręż, który miał wywołać u odbiorcy jak największe oburzenie taką, ujawnianą właśnie przez media, współpracą.
Jednak aby narracja ta odegrała przypisane jej zadanie, owych wszechobecnych, "krwiożerczych wilkołaków" należało najpierw stworzyć. Jednym słowem należało najpierw przekonać czytelników, że na ziemiach odzyskanych działa prężnie Werwolf. Do niebotycznych rozmiarów nagłaśniano więc w mediach każdy, nawet najdrobniejszy przejaw niemieckiej dywersji. Opisywano podpalenia lasów, próby wysadzania mostów, zabójstwa popełniane na Polakach, próby unieruchomienia kopalń, hut czy innych zakładów przemysłowych. Krzykliwe i przykuwające wzrok tytuły, w stylu: "Agenci hitlerowscy działają", "Zbrodnicze ręce wzniecają pożary" czy "Wyrostki z Hitlerjugend spiskują", potęgowały przerażenie oraz budowały u czytelników wrażenie powszechności tego typu zdarzeń.
Artykuł "Wehrwolf - niemiecka dywersja" opublikowany w "Dzienniku Zachodnim", 12 września 1945 roku
Opisywaną w setkach informacji i artykułów prasowych legendę Werwolfu i dziesiątek innych organizacji nazistowskiego podziemia, budowano stale, metodycznie i konsekwentnie. W rzeczywistości jednak przywoływane w artykułach fakty najczęściej w żadnej mierze nie oddawały stanu faktycznego, będąc jedynie efektem propagandy. Dowolność w szafowaniu określeniem "Werwolf" sprawiała, że każde podejrzane działanie, najczęściej zupełnie niezwiązane z podziemiem niemieckim, przedstawiane było jako dywersja dokonana rękami scentralizowanej i prężnej organizacji, której członkowie mogą znajdować się niemal wszędzie.
Różny był styl drukowanych artykułów, różny ich poziom, różni byli autorzy, ale mocodawca, w imieniu którego powstawały teksty, pozostawał ten sam. W niesuwerennej Rzeczypospolitej Polskiej (później Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej) mocodawcą tym pozostawała partia komunistyczna, a przede wszystkim dzierżący władzę niemal absolutną Minister Bezpieczeństwa Publicznego. To właśnie tej instytucji najbardziej zależało na straszeniu Polaków Werwolfem.
Hitlerowscy agenci
W zasobie akt archiwalnych Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, jaki pozostałym po niechlubnej działalności tejże instytucji, odnaleźć możemy wiele dokumentów świadczących o takim właśnie kreowaniu rzeczywistości. Zdaniem jego funkcjonariuszy metody pracy niemieckiego podziemia przewidywały, aby: Odpowiednich Niemców (...) szkolić na umiejętność wyszukiwania i łączenia się z polskim elementem opozycyjnym jak NSZ. Funkcjonariusze bezpieczeństwa przekonywali podległych sobie pracowników terenowych, iż współpraca taka ma miejsce, a cele obydwu organizacji są zbieżne. W takim więc duchu powiatowe urzędy bezpieczeństwa prowadziły też swoje "dochodzenia" pełne konkluzji typu: "Werwolf, który jeszcze istnieje, ma tylko za zadanie karać zdrajców narodu niemieckiego przez samosądy, a składy Werwolfu są przeznaczone na cele powstańców polskich z AK i NSZ".
W ślad za tym, polskojęzyczne media nawoływały: "Hitlerowskich agentów z NSZ, wspólników hitlerowskich wilkołaków, należy tępić ogniem i żelazem. Ohydzie wprowadzania hitlerowskich metod do życia politycznego Polski musi być wypowiedziana równie zdecydowana wojna, jak ta, jaką prowadziliśmy przeciwko samym hitlerowcom". W innym artykule, anonimowy pracownik frontu ideologicznego, działając na zlecenie i z inspiracji MBP głosił: "Fakty i dokumenty wykryte przez władze bezpieczeństwa ustalają niezbicie zbieżność antypolskiej akcji hitlerowsko-niemieckiej na obszarze Ziem Zachodnich z akcją podziemnych organizacji polskich. Zbieżność tych akcji wymierzonych przeciwko władzom Rzeczypospolitej Polskiej doprowadziła w niektórych ogniwach wręcz do współdziałania".
Mit Werwolfu potrzebny był jednak nie tylko do przeprowadzenia operacji ukazania w złym świetle żołnierzy Polski Podziemnej. Bardzo ważny był także inny aspekt, który dzisiaj nazwalibyśmy "ociepleniem wizerunku". W obliczu czającego się rzekomo niemal wszędzie niemieckiego zagrożenia, wsparcie od obywateli ludowego państwa uzyskać powinni ci, którzy z narażeniem życia stawali w obronie spokoju ludu pracującego miast i wsi. Atmosfera ciągłego zagrożenia i konieczność stałej czujności miały od tej chwili stać się usprawiedliwieniem dla brutalnej działalności pracowników urzędów bezpieczeństwa. Wszak, jak głosiły media, działali w słusznej dla narodu polskiego sprawie. Tysiące artykułów prasowych tworzonych pod dyktando siłowych struktur niesuwerennego państwa miały stać się parasolem ochronnym dla bezprawnych działań funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa. Niestety, w wielu przypadkach stworzona przez ówczesnych dziennikarzy fikcja przetrwała ich samych i system, któremu służyli, do dzisiaj zniekształcając
prawdę o tamtych powojennych latach.
Maciej Bartków
Maciej Bartków jest autorem licznych artykułów dotyczących m.in. tajemnic II wojny światowej. W książce "Tajemnica Szybu Południowego" w kompleksowy sposób przedstawił jedną z największych wojennych tajemnic Górnego Śląska - niewyjaśnioną do dzisiaj zagadkę Szybu Południowego dawnej kopalni "Miechowice" w Bytomiu. Twórca i koordynator prowadzonego w 2013 roku w Bytomiu projektu "Tajemniczy Bytom". W 2014 roku ukazały się jego kolejne książki: "Werwolf na Górnym Śląsku" i "Werwolf. Propaganda PRL".