Im dalej Prezes jest od demokracji, tym Polacy bardziej go kochają. Bo Kaczyński, jak nikt, potrafi zaśpiewać melodię, która gra w duszach Polaków.
Żenada trwała latami. Człowiek, który zbudował jedną z głównych formacji politycznych w Trzeciej Rzeczpospolitej, musiał chować się przed wyborcami, jak złodziej, oszust lub aktor teatru kukiełkowego. I znosił to dzielnie w sposób budzący uznanie.
To nie znaczy, że walczył o władzę, a potem się jej wyrzekał. Wszystko, co zdobywał, trzymał na krótkiej smyczy. I nawet nie była to smycz niewidzialna.
Z Kaczyńskim było źle, bez niego jeszcze gorzej
Zawsze było wiadomo, że rządzi Jarosław, a nie Kazimierz (Marcinkiewicz), Beata (Szydło), Andrzej (Duda) czy nawet Lech (Kaczyński). Tyle że władzę sprawował, zakładając konsekwentnie maski z innymi twarzami. A kiedy nie był pewien, czy któraś z tych twarzy nie próbuje wybić się na niepodległość, to ją brutalnie usuwał i chował się za inną lub przez chwilę świecił własną twarzą.
Taka strategia chowania (zwłaszcza w kluczowych momentach) równie skutecznego, co niepopularnego, demiurga polskiej prawicy, przynosiła PiS-owi sukcesy.
Paradoks tamtego Kaczyńskiego polegał bowiem na tym, że PiS nie mógł zwyciężyć na czele z Kaczyńskim, ale też nie mógł istnieć bez Kaczyńskiego krótko trzymającego cugle partii i całego szerokiego politycznego obozu.
To nie był wydumany paradoks. Jeszcze na przełomie 2014 i 2015 roku, idąc już po swoje życiowe zwycięstwo, Jarosław Kaczyński cieszył się zaufaniem zaledwie 30 Polaków i miał poważny powód, by się martwić, że nie ufa mu ponad 50 proc.
Pod tym względem na tle konkurentów wypadał tragicznie. Stojący na czele rankingu zaufania prezydent Bronisław Komorowski cieszył się zaufaniem blisko 80 procent, a nie ufał mu zaledwie jeden na dziesięciu pytanych. Kaczyńskiego wyprzedzał nawet Leszek Miller cieszący się zaufaniem 34 proc. i mający tak samo liczną grupę osób, które mu nie ufały.
Nic dziwnego, że w wyborach 2015 r. Jarosław Kaczyński schował się za politykami bez twarzy i nazwisk. Najpierw za Andrzejem Dudą, a potem za Beatą Szydło.
Fakt, że nie było to dziwne, nie znaczy jednak, że również nie było bolesne. To musiało boleć, gdy Jarosław Kaczyński musiał namaszczać królów (lub królowe), bo sam nie mógł być namaszczony.
Zapewne żaden polityk, a może też żaden zjadacz chleba, nie chciałby opuścić ziemskiego padołu w tak bolesnym stanie upokorzenia. Kaczyński musiał coś z tym zrobić. I to mu się udało. Jest to pewnie jeden z jego największych i najmniej docenionych życiowych sukcesów.
Z piekła do nieba - nie każdy przejdzie tą drogę
Popatrzcie na dzisiejszego Prezesa. Jak lekko utykając, wkracza na kolejne sceny swojego wielkiego objazdu Polski. Popatrzcie na tłumy ludzi szczerze wsłuchane w jego wygłaszane z niezwykłą pewnością siebie, choć często absurdalne, kontrfaktyczne albo wręcz odlotowe opowieści o świecie.
Popatrzcie na ludzi, do których przemawia - wpatrzonych, skupionych, wsłuchanych. Dla paru milionów wyznawców stał się najważniejszym, a często może jedynym opowiadaczem świata, w którym żyją i objaśniaczem ich własnego życia.
Bo Kaczyński, jak nikt, potrafi zaśpiewać tę melodię, która im w duszy gra.
Tę zmianę widać w sondażach. Z blisko pięćdziesięcioma procentami wyborców, którzy mu ufają i niespełna czterdziestoma procentami tych, którzy mu nie ufają, po czterech latach rządzenia Jarosław Kaczyński przestał być dla swego środowiska wstydliwym, choć koniecznym, ciężarem, a stał się jedną z lokomotyw wyborczych.
W historii polskiej demokracji (jeśli możemy jeszcze mówić o demokracji w Polsce) żaden polityk nie wydobył się tak spektakularnie z przeklętej otchłani odrzucenia.
Wielu politykom zdarzało się odwrotne doświadczenie. Z najwyższych pozycji rankingu zaufania licznie spadali w piekło nieufności albo zapomnienia.
Wielu (jak dzisiejsi liderzy: Andrzej Duda, Mateusz Morawiecki czy Beata Szydło) wskakiwali na podium z faktycznego politycznego niebytu. To nie jest wielka sztuka, kiedy się dostaje prestiżową posadę w łatwych czasach. Ale nikt dotychczas nie wyrwał się z głębokiego piekła społecznej nieufności do przedsionka nieba.
Odpowiedź na pytanie, jak Kaczyński osiągnął to, co w opinii wyborców osiągnął, nadawałaby się (gdyby była kompletna) na kluczowy rozdział biblii politycznego PR. Ale podstawa jest prosta. Przez trzy lata Jarosław Kaczyński stopniowo przestał chować swoją twarz za maskami i zmienił ją, zamiast ukrywać.
To nie był jego pierwszy raz. W roku 2005 (by pierwszy raz wygrać wybory parlamentarne) i w 2010 (gdy mimo to przegrał wybory prezydenckie) już się przecież zmieniał bez takiego efektu.
Ale wtedy były to zmiany gwałtowne, czytelnie powierzchowne i w sposób oczywisty obliczone na wyborczy doraźny rezultat. A teraz to, co wtedy zdawało się dość tanim wyborczym trickiem, wygląda na dobrze przemyślaną, zaplanowaną i rozpisaną zapewne na lata zmianę może nie tylko wizerunku, ale też politycznej roli.
Głównie dzięki temu efekt jest nieporównywalny. I mogę się założyć, że jeśli PiS wygra październikowe oraz przyszłoroczne wybory, najdalej za dwa-trzy lata Jarosław Kaczyński znajdzie się na podium najbardziej popularnych i zaufanych polityków w Polsce.
Bo cała ta operacja prowadzona jest w myśl pamiętnego bon motu premiera Millera, że nie ważne jak mężczyzna zaczyna a ważne, jak kończy. Jarosławowi Kaczyńskiemu chodzi właśnie o to, by mógł skończyć jako szczerze lubiany polityczny lider, a nie jako otoczony niechęcią dyktator.
Zmiana twarzy, na którą Jarosław Kaczyński przestał zakładać maski kolejnych podwładnych, jest bardzo konsekwentna.
Przez dwadzieścia lat był przecież heroldem okropnych wiadomości opisującym sparszywiały, gnijący, pełen nieprawości i niebezpieczeństw świat. Obiecywał wprawdzie, że on ten świat naprawi, ale wizje naprawy, które snuł z błyskiem w oku, były nie mniej stresujące, niż opis rzeczywistości, który oferował.
Nawet kiedy rysował rozwiązania i mapy drogowe wiodące ku świetlanej przyszłości, to w gruncie rzeczy mówił o kłopotach, bólach, wstrząsach, a przynajmniej wyzwaniach. I mało kto czuł, że jest tak fatalnie, jak twierdził. To się diametralnie zmieniło.
Dzień, w którym zaszła zmiana
Można nawet dość dokładnie powiedzieć, kiedy zaszła ta zmiana prezesa ze "złego" w "dobrego".
Dokładnie 10 kwietnia ubiegłego roku podczas ostatniej miesięcznicy smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu, kiedy odsłonięto dziwny pomnik ofiar na Placu Zwycięstwa. Potem stał się nie do poznania. Od tego czasu już nie zdarzyło się nic porównywalnego ze słynnymi „mordami zdradzieckimi” z lipca 2017 roku.
Różne rzeczy się w Polsce przez te blisko półtora roku działy. Od strajków szkolnych po kolejne afery w wymiarze sprawiedliwości. Ale ani razu Jarosław Kaczyński nie wdał się w żadne niepokojące bezpośrednie zwarcie.
To nie znaczy, że przestał mówić rzeczy kontrowersyjne, nieprawdziwe, obrażające mniejszości, a często tez zdrowy rozsądek. Ale przestał ludzi niepokoić, martwić, przerażać lub straszyć. Stał się komiwojażerem samych dobrych nowin.
Nie ukrywa problemów i wyzwań. Przeciwnie, gdzie się nie pojawi, zawsze o nich wspomina. Ale już tylko tak, by nieść natychmiastową ulgę.
Wielki mistrz smoleńskich seansów nienawiści stał się teraz mistrzem zbiorowych nadziei.
LGBT - my nas przed tym uchronimy. Niedostatek - zasypiemy pieniędzmi. Globalizacja - obronimy się. Przeciwników pokonamy na ubitej ziemi. Dystans do Zachodu - szybko pokonamy. Unii nie ustąpimy. Rosja - sprowadzimy więcej Amerykanów.
Niech Polak się nic nie boi, gdy Jarek za nim stoi.
Zamiana strachu w nadzieję przyniosła efekty. Kilka spełnionych obietnic dało jej wiarygodność, choć niespełnionych jest nieporównanie więcej.
Bo przecież miało być 500+ - i jest. Miała być 13 emerytura - i jest. Jak się to odpowiednio często powtarza, kto będzie pamiętał, że miało nie być kolejek do lekarza, a są jeszcze dłuższe, miały być za darmo lekarstwa dla emerytów - a ich praktycznie nie ma, miała być lepsza szkoła - a jest dużo gorsza, miało być szybciej w sądach - a jest dużo dłużej.
Kluczem nie są jednak poszczególne osiągnięcia władzy działającej na krótkich ostentacyjnie trzymanych przez Prezesa smyczach.
Kluczem jest jego opowieść o Polsce, świecie, rządzeniu, polityce, wspólnocie, prawdziwych wartościach i słusznych tożsamościach. Nikt inny w obozie władzy rozdającej kolejne prezenty tego nie potrafi. Ba, nikt inny nie wręcz ma prawa snuć takich opowieści.
To, co jest materialnym faktem komunikowanym przez ministrów i innych polityków w ustach Kaczyńskiego staje się kolejnym rozdziałem wielkiego opisania świata, które zapada w umysły i dusze niezliczonych rzesz ludzi.
To wszystko sprawiło, że Jarosław Kaczyński jest dziś kimś kompletnie innym, niż dwa lata temu. Był wzywającym do niebezpiecznej wyprawy watażką, a stał się dobrym ojcem, który wszystko ogarnia i o wszystko zadba. Dokładnie kimś takim, na kogo w niepewnych czasach czekają miliony złaknione dobrej nowiny.
Już widać, że Jarosław Kaczyński dokonał wielkiej wizerunkowej sztuki.
Jak Prezes skonsumuje sukces?
Teraz jest pytanie, co z tym swoim nowym kapitałem zrobi. Bo może chodzić mu tylko o to, by po najdłuższym życiu z woli zdecydowanej większości narodu spocząć na Wawelu obok bratowej i brata.
Gdyby dalej zdołał iść tą drogą, którą idzie od półtora roku, na innych przerzucając całą czarną polityczną robotę, a samemu budując swój wizerunek ojca-zbawiciela, to mógłby to pewnie osiągnąć przy odrobinie szczęścia.
Ale na miejscu jego politycznych aliantów, którzy są dziś jeszcze bardziej popularni, niż Prezes (czyli zwłaszcza prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego, ministra Ziobry i euro posłanki Szydło), miałbym się na baczności.
Wcale nie jest wykluczone, że niesiony falą osobistego sukcesu Jarosław Kaczyński będzie chciał swoją popularność podeprzeć splendorem faktycznie dożywotniego urzędu.
Na przykład prezydenckiego albo kanclerskiego, gdyby zdołał tak zmienić konstytucję, by stworzyć urząd na miarę jego dzisiejszej faktycznej władzy.