Warzecha: "Sejm uchwali nowe prawo, prezydent podpisze. Będą matury" (Opinia)
Tylko ktoś kompletnie ślepy mógłby nie dostrzec, że nauczyciele przegrywają swój protest na całej linii. I że wyjdą z niego bardzo poobijani, zresztą głównie na własne życzenie. Wciąż jednak mogą sobie bardziej zaszkodzić, jeśli będą utrudniać przystąpienie do matur.
Każdy, komu trzeźwości oglądu nie przysłania fanatyczna niechęć wobec władzy, musi widzieć to samo.
Próba utrudnienia zdawania dzieciom egzaminów w połączeniu z agresją, lub mobbowaniem tych, którzy przeprowadzenie tych egzaminów umożliwili, wzbogacona o przegląd żenującej piosenki strajkowej i inne ekscesy, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek propozycji systemowych – wszystko to dało mieszankę dla nauczycieli fatalną.
Pobrzmiewające wciąż tu i tam głosy, że strajkują o "godność", brzmią jak gorzka ironia, bo w rzeczywistości im dłużej strajk trwa, tym bardziej spada szacunek dla nauczycieli.
Zobacz także: Strajk nauczycieli. Michał Kamiński staje w obronie Agaty Kornhauser-Dudy
To, co w dziedzinie samozniszczenia udało się pedagogom osiągnąć do tej pory, to jednak nic w porównaniu z tym, co będzie, jeżeli część z nich nie sklasyfikuje podchodzących do matury. Matura to w polskim systemie szkolnictwa najważniejszy egzamin, krok pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Egzamin, którego znaczenie jest wręcz mitologizowane, być może wciąż częściowo na podstawie pamięci o tym, czym była matura w starej, przedwojennej szkole. Wówczas jej poziom był wyższy niż w wielu przypadkach obecnych studiów magisterskich.
Zamach na matury, oznaczający bardzo już realne komplikacje życiowe dla maturzystów – szkoły wyższe nie poczekają przecież z naborem – będzie gwoździem do trumny dla nauczycieli. Niezależnie od tego, ile razy ich obrońcy i oni sami będą powtarzać, że winny jest rząd.
Rząd rozgrywa sprawę na zimno, ale sprawnie
Sondaże już pokazują wyraźny spadek poparcia dla strajku. Badanie dla "Rzeczypospolitej" wskazał, że aż 61 proc. respondentów uważa, że na czas matur (czyli również na czas rad klasyfikacyjnych) nauczyciele powinni strajk przerwać, nawet jeśli nie osiągną swoich celów. Niezadowolenie i niepokój zaczynają też manifestować uczniowie, tak jak ci z I LO w Tczewie, których około stu zebrało się pod swoją szkołą, wspierając dyrekcję, która próbuje doprowadzić do spotkania rady klasyfikacyjnej.
Owszem, rząd rozgrywa sprawę na zimno, ale trudno nie podziwiać sprawności, z jaką to robi. Tyle że nie byłoby to możliwe, gdyby sami nauczyciele nie dali się rozegrać nie tyle nawet rządowi, ile Sławomirowi Broniarzowi.
Zawodowy związkowiec – niepracujący w zawodzie od ponad 20 lat, więc niemuszący się martwić ani o pensję, ani o to, jak po strajku będą się do niego odnosili rodzice – wciągnął nauczycieli w beznadziejną wojnę z przebiegłym przeciwnikiem, nie mając w zanadrzu ani planu B, ani nie przeanalizowawszy możliwego rozwoju wypadków, ani nie zastanowiwszy się nad społecznym odbiorem postępowania nauczycieli.
To było prawdziwie polskie "szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele – i jakoś to będzie".
Dzisiaj szef ZNP nie jest prawdopodobnie w stanie już nawet kierować strajkiem. Poszczególne szkoły decydują o dalszym w nim udziale same i widać, że w wielu miejscach do nauczycieli zaczyna docierać, że coś chyba nie wyszło. W innych jednak strajk zapewne będzie trwał, bo jest protestem bardziej przeciwko rządowi PiS niż o większe wynagrodzenia. To głównie duże miasta, w tym zwłaszcza te, gdzie mocną pozycję ma opozycja.
Tam można przyjąć, że nauczycieli niechęć do PiS motywowała w co najmniej takim samym stopniu jak żądania płacowe. Teraz chodzi im więc już tylko o to, żeby dopiec władzy, nawet kosztem dzieci, za wszelką cenę i tym bardziej, im mniejsza jest szansa na spełnienie konkretnych postulatów.
Zwoła się posiedzenie Sejmu i po sprawie
Mamy zatem receptę na nielichy chaos w przededniu matur. W części szkół klasyfikacja dojdzie do skutku, w części – stawiałbym, że mniejszej – nie. Bez klasyfikacji w obecnym stanie prawnym uczniowie do matury przystąpić nie mogą. Prawo mówi co prawda o możliwości zdawania egzaminu w dodatkowym terminie, jeśli uczeń nie mógł do niego przystąpić z przyczyn losowych w terminie podstawowym, ale tu akurat prawnicy są zgodni: "przyczyny losowe" muszą dotyczyć zdarzeń, których ofiarą stał się uczeń (np. poważna choroba), a nie nieodbycia się rad klasyfikacyjnych.
Rządowi udało się przeprowadzić egzaminy gimnazjalny i ósmoklasistów, matury musi także zorganizować. Wtedy zwycięstwo władzy będzie całkowite. Sejm musiałby zatem w błyskawicznym tempie uchwalić nowelizację odpowiednich ustaw, co umożliwiłoby zdawanie egzaminu w późniejszym terminie uczniom niesklasyfikowanym w terminie podstawowym, a być może dodatkowo dawałaby prawo do przeprowadzenia klasyfikacji na przykład samej dyrekcji szkoły, bez potrzeby zbierania się rady klasyfikacyjnej (dzisiaj takie postępowanie jest nielegalne).
Można mieć pewność, że jeżeli będzie taka potrzeba, rząd odpowiednie prawo przygotuje, Sejm błyskawicznie uchwali, a prezydent niezwłocznie podpisze. PiS pokazał już kilkakrotnie, że w razie potrzeby umie procedować błyskawicznie (jakiej jakości powstaje wtedy prawo – to inna kwestia).
W takiej sytuacji nauczyciele zostaliby już kompletnie z niczym – i to dosłownie, bo również bez pieniędzy. Ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych wyraźnie mówi, że wynagrodzenie za strajk się nie należy, a samorządowcy, na początku gorliwi w deklaracjach, że za czas protestu zapłacą choćby w formie nagród, szybko zamilkli w tej sprawie.
Choć teoretycznie mogą próbować ominąć prawo, wiedzą, że czekałoby ich w konsekwencji postępowanie przed komisjami orzekającymi w sprawach o naruszenie dyscypliny finansów publicznych, funkcjonującymi przy Regionalnych Izbach Obrachunkowych.
"Okrągły stół" to kiepskie rozwiązanie, ale jakieś rozwiązanie
Natomiast jakiekolwiek próby fizycznego zablokowania przez strajkujących nauczycieli przebiegu matur zrobią z nich ostatecznie wrogów publicznych i zapewne skończyłyby się regularnymi ekscesami z udziałem i maturzystów, i ich rodziców.
Wszystko, co dziś pozostaje nauczycielom, to przełknąć bardzo gorzką pigułkę i uznać, że strajk trzeba zawiesić, zadowalając się rządową inicjatywą okrągłego stołu w sprawie edukacji, który ma się odbyć po świętach. Nie łudźmy się – z tej imprezy kompletnie nic nie wyniknie.
Nie tylko dla nauczycieli, ale i dla edukacji. Polska szkoła potrzebuje zmian systemowych, tymczasem i za rządów PO, i za rządów PiS dostawała jedynie nieprzemyślane kopniaki raz w jedną, raz w drugą stronę.
Żaden "okrągły stół", zwołany pod presją czasu, w atmosferze ostrego konfliktu, bez porządnego analitycznego przygotowania nie ma szans osiągnąć niczego sensownego. Ale być może oferuje ostatnią okazję, żeby zakończyć brnący w najgorszym kierunku konflikt. Zakończyć źle, niekomfortowo dla nauczycieli – lecz wybierając mniejsze zło.