Warzecha: "Brutalna gra Sławomira Broniarza" (Opinia)
Każdy strajk jest w jakimś stopniu szantażem i oznacza utrudnienie działania – zakładu, urzędu, służby. Jednak są zawody, w których strajk – choć prawem dozwolony – jest etycznie nie do obrony. Jeśli w rozpoczętym właśnie referendum większość nauczycieli opowie się za strajkiem, wezmą jako zakładników nawet nie setki tysięcy, ale miliony dzieci.
Sławomir Broniarz ryzykuje nie tylko ich przyszłością, ale też reputacją samych nauczycieli. Ryzykuje, że wykopie pomiędzy nimi a rodzicami rów, którego przez długi czas nie uda się zasypać.
Najpierw trzeba ustalić kilka bezspornych faktów.
Po pierwsze – Broniarz to zawodowy związkowiec, kierujący ZNP od 21 lat. Jak każdy związkowiec, Broniarz musi dowodzić co jakiś czas, że jest niezbędny. Oczywiście robi to szczególnie chętnie, gdy rządzi władza niezbyt mu bliska. ZNP zaś zawsze miało i ma rys lewicowy, bliski SLD, daleki od PiS.
Po drugie – to nie jest strajk o reformę oświaty. Nie ma tam żadnych systemowych propozycji. Nie ma oczywiście – tego ZNP nigdy nie zrobi – zakwestionowania absurdalnych, sztywnych reguł Karty Nauczyciela, która nie daje możliwości nagradzania zdolnych i dobrych nauczycieli. Postulat jest jeden: dawajcie tysiąc złotych, natychmiast.
Po trzecie – ten strajk można było zrobić w dowolnym mniej uciążliwym momencie w ciągu ostatnich trzech lat. Można go było zrobić, zanim PiS podjął ostateczną decyzję o likwidacji gimnazjów. (Warto tu przypomnieć, że ten sam Broniarz, który był w 2015 roku przeciwko likwidacji gimnazjów, w 1999 roku zawzięcie protestował przeciwko ich wprowadzeniu.)
Można go było zrobić, gdy PiS nie zgodził się na referendum w tej sprawie. Można go było wreszcie zrobić we wrześniu ubiegłego roku, a nie teraz, niemal bezpośrednio przed egzaminami ósmoklasistów (15-17 kwietnia) oraz maturami. I oczywiście przed wyborami europejskimi.
Miliony dzieci mają przed sobą tygodnie nerwów
ZNP uderza wtedy, gdy może to wywołać największy chaos i wściekłość – całkiem świadomie, rzecz jasna. Całkiem świadomie bierze sobie dzieci jako zakładników, licząc na to, że uda mu się przekierować gniew rodziców przeciw rządowi. Owszem, można argumentować, że rolą związków zawodowych jest tak planować protesty, żeby były najskuteczniejsze. Tak jak zrobili policjanci, idąc masowo na fikcyjne zwolnienia przed 11 listopada 2018 roku.
Władza wtedy pękła, a minister Brudziński nawet nie próbował wyciągać żadnych konsekwencji w związku z ewidentnym nadużywaniem zwolnień lekarskich (chyba że mamy wyjątkowo chorowitych policjantów). Teraz nauczyciele liczą, że władza znów pęknie. Bo faktycznie, nacisk jest potężny.
Jest jednak jeszcze coś takiego jak etyka zawodowa. Strajki lekarzy są dozwolone, ale również są etycznie nie do obrony. Nie do obrony jest pozostawianie chorych, którzy nie są niczemu winni, bez opieki. Dokładnie tak samo jest w tym przypadku. Milion dzieci ma przed sobą tygodnie niepewności co do swojego dalszego losu, co nakłada się na i tak potężny stres, związany z pierwszym poważnym egzaminem w życiu. Niepokoić mogą się zacząć maturzyści.
Nawet te dzieci, których żadne egzaminy teraz nie czekają, nie będą mieć łatwo. Jak pracujący rodzice mają im zapewnić opiekę? Teoretycznie taki obowiązek ma szkoła, ale jak dyrektorzy mają go zrealizować, gdy nauczyciele protestują? Nierealne.
Programy nauczania są i tak napięte do granic możliwości. Dzieci zawalone są pracami domowymi – to zna każdy rodzic. Choćby tydzień nieplanowanej przerwy w nauce to gigantyczne zaległości, prawdopodobnie nie do nadrobienia do końca roku albo do nadrobienia, ale wielkim wysiłkiem, kosztem mnóstwa czasu i pracy w domu.
Dlatego wyjątkowo paskudnie, obelżywie wręcz brzmią zapewnienia Broniarza, że ZNP nie zamierza uderzyć w dzieci. Zamierza i to jak najboleśniej. Tak, żeby rząd musiał się ugiąć.
Moralnie to działanie po prostu paskudne
Dodatkowym skutkiem tej gry będzie rozbudzenie głębokiej nieufności, wręcz niechęci sporej części rodziców do nauczycieli. Jeżeli strajk się przeciągnie i faktycznie zakłóci egzaminy ósmoklasistów, zadra i wrogość między rodzicami a pedagogami będzie trwała długo. Broniarza, siedzącego na związkowej pensji, kompletnie to nie obchodzi, ale to właśnie on podkłada w ten sposób dynamit pod fundament dobrej edukacji, jakim jest współpraca rodziców ze szkołą. Moralnie to działanie po prostu paskudne.
Prawdopodobnie mamy przed sobą ostrą i brutalną grę na emocjach. Postulat związku, zresztą skrajnie wyśrubowany jak na budżetówkę, spełniony raczej nie zostanie – rząd rozdał już lub obiecał rozdać tak ogromne pieniądze, że na podwyżkę dla nauczycieli w wysokości tysiąca złotych mu nie wystarczy – cudów nie ma.
A zatem gra będzie się toczyła o to, kogo większa część elektoratu bardziej znienawidzi: rządu, bo "nie chce docenić nauczycieli i nie obchodzą go dzieci", czy nauczycieli, którzy "dla kasy szantażują rząd kosztem dzieci". Spodziewam się, że to, co widzieliśmy na poziomie propagandy przy okazji protestu lekarzy rezydentów (którzy, warto pamiętać, zachowali się w porządku i nie odeszli od pacjentów, nie był to więc strajk) to były pieszczoty w porównaniu z tym, co zobaczymy teraz – z obu stron. Pośrodku zaś będą zestresowane, przepracowane, niepewne własnej przyszłości dzieci.
Tak, to prawda, że rząd, szastając kasą na prawo i lewo, nawet nie kryjąc się z tym, że chodzi o wyborczą łapówkę, dał ZNP idealne okoliczności do strajku. Jest też prawdą, że nauczyciele zarabiają marnie. A dokładnie – część nauczycieli, zwłaszcza tych o krótszym stażu, na niskim szczeblu awansu zawodowego.
Karta Nauczyciela to dla związku świętość
Mimo to trudno strajk ZNP popierać również dlatego, że nie ma w nim żadnego elementu systemowego. Niczego takiego ZNP nie postuluje.
Przeciwnie. Karta Nauczyciela, która robi z pedagogów kolejną kastę ze specjalnymi przywilejami, to dla związku świętość. A to właśnie ona w obecnej postaci jest jednym z głównych hamulców dobrych zmian w polskiej szkole. Nauczyciele powinni zarabiać lepiej – ale nie z automatu. Nie dlatego - co jest zapisane w Karcie Nauczyciela - że mają staż i stopień, ale dlatego, że dobrze uczą, że ich uczniowie mają sukcesy, że różne kryteria – jakie dokładnie, można się zastanawiać – pokazują, że są po prostu dobrymi pedagogami.
Żeby była jasność: PiS nawet przez moment nie pomyślał choćby o zreformowaniu Karty, o zniesieniu nie mówiąc, a rządowa reforma edukacji pozostawia, mówiąc najdelikatniej, wiele do życzenia.
Nie ma więc w tym sporze pozytywnego bohatera. Przynajmniej na poziomie obozów, które stają do konfrontacji. Bo pojedynczy pozytywni bohaterowie, owszem, są. To nauczyciele, którzy naprawdę wypruwają sobie flaki dla uczniów, robiąc dużo więcej niż muszą, a nie są za to w żaden sposób wynagradzani.
I to uczniowie, którzy starają się jak najlepiej przygotować do egzaminów, nadążyć za programem, spełniać oczekiwania. I jedni, i drudzy dostaną teraz potężnie po głowie – bez powodu.