Łukasz Warzecha: Strajk nauczycieli był do przewidzenia. Ale nie tyko o kasę tu chodzi
Szanować trzeba każdą pracę, ale coś jednak nie gra, jeśli pracownicy Lidla czy Biedronki zarabiają więcej niż nauczyciele. Jest też druga strona medalu. Karta Nauczyciela to relikt socjalizmu i powinna wylądować w koszu. Na to PiS się jednak nie zdecydował i nie zdecyduje.
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie" – to słynne zdanie, zapisane przez kanclerza Jana Zamoyskiego w akcie fundacyjnym Akademii Zamojskiej w roku 1600.
Jeden z najwybitniejszych polskich polityków wszech czasów wyrażał też przekonanie, że jedynie publiczna edukacja stworzy dobrych obywateli. Zamoyski nie zastanawiał się jednak nad tym, czy owo chowanie młodzieży będzie zależało od zaangażowania samych pedagogów, a to z kolei – od ich płacy. My dzisiaj mamy właśnie ten problem.
Przy czym pytanie: czy nauczyciele zarabiają mało i czy ta niska wysokość wynagrodzeń uzasadnia ich protest – jest źle postawione. Powinniśmy zapytać: jacy nauczyciele ile zarabiają i czy zarabiają wystarczająco do swoich kompetencji i osiągnięć.
Lista płac dalece nie imponująca
W przypadku nauczycieli pracujących w publicznej oświacie na podstawie Karty Nauczyciela (bo przecież są też inni nauczyciele – choćby języków obcych w szkołach językowych czy eksperci w prywatnych szkołach bez wykształcenia pedagogicznego, prowadzący różnego rodzaju dodatkowe zajęcia) zarobki nie są imponujące i nie będą nadal w 2019 roku, po zaplanowanej niewielkiej, symbolicznej podwyżce.
Karta Nauczyciela tworzy siatkę wynagrodzeń, w której liczy się stopień (nauczyciel stażysta, kontraktowy, mianowany i dyplomowany) oraz wykształcenie (tu są trzy poziomy).
W przypadku najwyższego poziomu (nauczyciel dyplomowany, będący magistrem z przygotowaniem pedagogicznym) podstawowa pensja ma wynieść 3483 złote (brutto oczywiście, co także jest swoją drogą absurdem, bo państwo opodatkowuje pieniądze, które samo wypłaca, nawet jeśli pracodawcą formalnie jest samorząd).
Ci z poziomu podstawowego mają zarabiać na poziomie minimalnego wynagrodzenia: 2250 zł. Naprawdę słabo jak na ludzi, którzy odpowiadają za wykształcenie naszych dzieci.
Szczególnie gdy zestawić to z wynagrodzeniem choćby pracowników sklepów, o których tak wojuje "Solidarność", a których przygotowanie zawodowe jest bez porównania mniejsze niż nauczycieli.
Rzekomo gnębieni i poniewierani pracownicy Lidla mogą zarobić od 2800 do 3350 zł, a po dwóch latach dostaną podwyżkę – za sam staż pracy. Zarobki za pełen etat w Biedronce zaczynają się od 2650 zł, a rosną już po roku. Innymi słowy, nauczyciel, który kształcił się na studiach wyższych przez kilka lat, nieraz dokształcał, a jego praca w teorii ma dla państwa znaczenie fundamentalne, zarabia gorzej lub w najlepszym wypadku podobnie co kasjer w supermarkecie. Trudno dziwić się frustracji.
Na pewno dokłada się do niej chaos spowodowany reformą oświaty, której twarzą jest minister Anna Zalewska. Kumulacja roczników, niezgodność między podstawą programową a wymaganiami egzaminacyjnymi, która ostatnio ujawniła się podczas próbnych egzaminów ósmoklasistów i zaowocowała fatalnymi wynikami z polskiego – to również sprawia, że strajk wisi w powietrzu.
Druga strona medalu
Tylko że w tej sprawie jest i druga strona medalu. Gdy idzie o reformę oświaty – trudno mieć do PiS pretensję, że ją przeprowadził, skoro obiecywał ją w swoim programie. Gimnazja miały być zlikwidowane, programy nauczana zmienione, obowiązek szkolny dla sześciolatków zniesiony (ale nadal można posłać do szkoły sześcioletnie dziecko – to wybór rodziców).
Oczywiście można dyskutować o tym, czy powinno się to odbywać w taki sposób czy może powinno zostać rozłożone na dłuższy czas, choćby po to, żeby uniknąć kumulacji roczników czy "martwych" lat, gdy dany rocznik nie uczy się niczego nowego.
Nie zmienia to faktu, że rządzący po prostu spełnili obietnicę, wynikającą zresztą częściowo z wcześniejszego przeforsowania przez PO własnej reformy dotyczącej posyłania sześciolatków do szkoły, idącej kompletnie w poprzek oczekiwań ogromnej części rodziców.
Można sobie zadać pytanie, czy główną motywacją sprzeciwu nauczycieli, a zwłaszcza ZNP, nie było raczej naruszenie jakoś już stabilizującego się układu, czyli po prostu troska o własny komfort, a nie przekonanie, że proponowane rozwiązania są złe.
Jak Sławomir Broniarz zmienia poglądy
Szczególnie interesujące jest tutaj prześledzenie wyjątkowo labilnych poglądów odwiecznego przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza. W 2015 roku, przed wyborami, Broniarz podpisywał porozumienie ze Zjednoczoną Lewicą, w którym była mowa o tym, że gimnazja to "nieudany eksperyment edukacyjny" i powinny zostać zlikwidowane. Zaś w 1999 roku ten sam Broniarz zaciekle protestował przeciwko tworzeniu tychże gimnazjów. Dobrze by może było, gdyby dożywotni (jak się zdaje) szef ZNP w końcu się zdecydował.
Ta chwiejność lidera związku zawodowego nauczycieli może mieć jednak proste wyjaśnienie: sympatie polityczne Broniarza i samego ZNP, który zawsze był blisko z lewicą. Związek był zatem przeciw gimnazjom, gdy tworzył je konserwatywny rząd Akcji Wyborczej "Solidarność", później był za ich likwidacją, gdy sprzymierzał się z lewicowym ugrupowaniem cztery lata temu, a dziś jest przeciw ich zamykaniu, gdy rządzi ponownie partia określająca się jako prawicowa.
To samo dotyczy finansów: ZNP korzysta z pretekstu, jaki dały protesty innych grup zawodowych i nieustająca narracja o sukcesie finansów publicznych, żeby postawić nierealistyczne żądania 1000 złotych podwyżki. Ale gdyby nie było pretekstu finansowego, z pewnością znalazłby się inny, żeby wywrzeć presję na PiS w roku wyborczym. To nie troska o nauczycieli, ale czysta polityka.
Tu dochodzimy do najważniejszej kwestii: ZNP jak niepodległości bronił i będzie bronić Karty Nauczyciela, zaś w gruncie rzeczy socjalistyczny PiS nawet nie zająknie się o jej zniesieniu lub chociaż uelastycznieniu.
Karta Nauczyciela - to też problem
Jeśli zaś mówimy o sposobie wynagradzania nauczycieli, to problemem jest właśnie Karta Nauczyciela, która robi z pedagogów kolejną kastę ze specjalnymi przywilejami. Na początku tekstu przytaczałem stawki bazowe z Karty Nauczyciela. KN operuje sztywnymi kryteriami, które w ogóle nie uwzględniają tego, co powinno być najważniejsze: efektywności i kompetencji nauczyciela. Są przypadki nauczycieli stażystów tak zaangażowanych w pracę, że ich uczniowie czują się w klasie znakomicie i mają pozaszkolne sukcesy, a są przypadki dyplomowanych nauczycieli z dużym doświadczeniem, którym się już nie chce, nie są lubiani, nie mają żadnych osiągnięć, nie odświeżają swojej wiedzy – ale muszą zarobić tyle i tyle. To absurd.
Nigdy nie było w Polsce rządu, który skłoniłby się do choćby częściowego wprowadzenia mechanizmu rynkowego w oświacie – wciąż za publiczne pieniądze – choćby w postaci słynnego bonu oświatowego, który pozwalałby rodzicom współdecydować o tym, która szkoła dostaje więcej pieniędzy.
Musiałby to być oczywiście system dostrojony i bardzo przemyślany, ale miałby w sobie element oceny osiągnięć danej szkoły, a zatem i nauczycieli w niej pracujących, którzy mogliby zarabiać lepiej niż ci ze szkoły słabej. Dziś znakomity nauczyciel o krótkim stażu nie zarobi więcej niż jego kolega z formalnie wyższymi, ale faktycznie niższymi kompetencjami. To sprawia, że wielu świeżych nauczycieli, którzy przychodzą do zawodu z entuzjazmem i poczuciem powołania, do razu mocno się angażując, wkrótce dostaje pałką po głowie. Widzą, że ich działania nie mają żadnego odbicia w wynagrodzeniu, zniechęcają się i szukają innej pracy. Działa negatywna selekcja.
Niech tylko dobrzy zarabiają bardzo dobrze
Osiągnięcia nauczyciela można tymczasem wymierzyć na różne sposoby – od ankiet wypełnianych przez rodziców i samych uczniów (które oczywiście nie mogą być jedynym kryterium), poprzez udział uczniów w olimpiadach, po zdawalność egzaminów z danego przedmiotu.
Niestety, z Kartą Nauczyciela i nauczycielską kastą jest trochę jak z sędziami: ton środowisku nadaje rozleniwiona elita, która pilnuje własnych przywilejów, podczas gdy na niższym szczeblu jest mnóstwo ciężko i uczciwie pracujących ludzi, którzy głosu nie mają.
Pozostaje czekać na odważną władzę, która zerwie z kastowymi przywilejami i postawi na kompetencje i zaangażowanie. Karta Nauczyciela powinna trafić do kosza, a zamiast niej powinny powstać przejrzyste zasady dobrego, a może nawet bardzo dobrego wynagradzania za zaangażowanie, rzetelność i kompetencje.
Niech dobrzy zarabiają bardzo dobrze, a słabi – przeciętnie.