Od "posługi jednania" do samokrytyki. Krótka religijna i polityczna historia spowiedzi
Chrześcijańskie pragnienie wybaczenia win dotknęła w końcu patologia. To, co w swym najgłębszym rdzeniu miało być szczerym wyznaniem wzmocnionym chęcią rzeczywistej zmiany własnego życia, zamieniło się w przemysł odpustów. Przebaczenie grzechów - a w konsekwencji zbawienie - można było sobie kupić. Oczywiście za stosowną kwotę - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.
Spowiedź powstała w czasach, gdy po ziemi chodzili jeszcze ci, którzy spotkali się z Jezusem z Nazaretu twarzą w twarz - w czasach kościoła apostolskiego. Owszem, w ciągu dwóch tysięcy lat pewnym zmianom ulegały jej formy, ale zasadniczy cel pozostał ten sam - pojednanie z Bogiem. Przez cały ten czas ludzie żyli w przekonaniu, że mogą być wiecznie potępieni - wierni ze wstydem i napięciem udawali się do spowiednika, po czym wracali od niego z lekkim sercem i przekonaniem, że niebiańskie wrota nie są jeszcze przed nimi zamknięte.
Ale w XX wieku stała się rzecz niesamowita. Spowiedź - choć już pod inną nazwą - stała się narzędziem formowania nowego człowieka w totalitarnym komunizmie. I nie można się temu dziwić. Komunizm, przy wszystkich swoich pretensjach do naukowości, był zaledwie kiepską podróbką chrześcijaństwa, a z czasem stał się jego przerażającym pastiszem.
Nadzorować i wybaczać
W przypisywanym apostołowi Pawłowi z Tarsu Drugim Liście do Koryntian pojawia się sformułowanie "posługa jednania". "Właśnie w owej 'posłudze jednania' - pisze ks. Jacek Szymański - znajduje się zaczątek tego, co nazywamy sakramentem pokuty i pojednania, którego Paweł jest jednocześnie głosicielem i szafarzem na tyle, na ile pozwala mu posłannictwo, spełniane w 'imieniu Chrystusa'".
Choć nie wydaje się, żeby w tym okresie istniały jakieś ściśle zinstytucjonalizowane formy spowiedzi, to była ona dla młodego jeszcze Kościoła bardzo ważna. Służyła nie tylko ponownemu sprowadzaniu zbłąkanych dusz na "ścieżkę Pana", ale również pełniła ważną funkcję społeczną - wzmacniała integralność wspólnoty. Nie zapominajmy, że Kościół Pawła - i w ogóle do IV w. n.e. - to Kościół prześladowany. Rozluźnienie rygoryzmu moralnego w warunkach zagrożenia zewnętrznego szybko doprowadziłoby do jego rozpadu.
Wbrew temu, co gdzieniegdzie można przeczytać, spowiedź we wczesnym Kościele nie zawsze miała formę publiczną. To znaczy, że nie praktykowano jej tylko i wyłącznie jako wyznania grzechów przed kościelną wspólnotą wiernych. Jest raczej pewne, że większość aktów ekspiacji miała raczej prywatny charakter i rozgrywała się między spowiednikiem a grzesznikiem. Natomiast publiczna bywała pokuta, która wiązała się np. z noszeniem ustalonego stroju. Miało to pokazać wspólnocie wiernych, że grzesznik naprawdę żałuje za swoje przewiny, traktuje poważnie swoje wyznanie i chce powrócić na łono kościelnej wspólnoty. Pozwalało więc - jakby tego nie ująć - na jego kontrolę.
Sekretne wyznanie
Istotną zmianę w tym zakresie przyniosło średniowiecze. Wyszła ona - jak wiele innych innowacji w chrześcijaństwie - zza klasztornych murów. Pokuta przestała być publiczna, ale została ściśle zamknięta w przestrzeni prywatności. Zanikła również forma spowiedzi publicznej. Stała się ona tym, co papież Leon I nazwał "confessio secreta" - "sekretnym wyznaniem".
Obraz "Spowiedź" Giuseppe Molteniego z 1838 r. fot. Wikimedia Commons
Wzmocnieniu - przynajmniej w klasztornej rzeczywistości - uległa również więź między spowiadającym się a spowiednikiem. Życie monastyczne sprzyjało wzmacnianiu tej relacji , gdyż było całkowicie podporządkowane dążeniu do zbawienia. A przynajmniej było tak tam, gdzie podchodzono do niego poważnie, ponieważ stan moralny klasztorów w średniowieczu prezentował się, oględnie mówiąc, różnie.
W tym układzie spowiednik stawał się nie tylko tym, komu powierza się w zaufaniu własne grzechy, ale również przewodnikiem duchowym adepta na drodze do świętości. "Mnich, zatroskany o własny rozwój duchowy, przychodził codziennie do swojego mistrza, prowadząc z nim głęboki dialog. Mistrz udzielał mu wskazówek, kierował jego rozwojem duchowym, zaś mnich dążąc każdego dnia do świętości, sam dostrzegał swoje słabości i niedomagania" - pisze ks. Jacek Szymański.
Tylko wierz, a będzie ci przebaczone
Chrześcijańskie pragnienie wybaczenia win dotknęła w końcu patologia. To, co w swym najgłębszym rdzeniu miało być szczerym wyznaniem wzmocnionym chęcią rzeczywistej zmiany własnego życia, zamieniło się w przemysł odpustów. Przebaczenie grzechów - a w konsekwencji zbawienie - można było sobie kupić. Oczywiście za stosowną kwotę.
Nie mógł na to patrzeć młody augustiański mnich, który w przyszłości miał na nowo rozpalić Europę podmuchem religijnego żaru. Marcin Luter, bo o nim mowa, jeden z ojców Reformacji, nie tylko kontestował bluźnierczy jego zdaniem zwyczaj odpustów, ale kwestionował również traktowanie odpuszczenia grzechów jako sakrament. Upierał się, że jest ono w gruncie rzeczy jedynie oznajmieniem petentowi, że jego grzechy zostały odpuszczone. Więcej - co już było dla wielu kościelnych teologów absolutną herezją - twierdził, że nie jest do tego potrzebny kapłan, bo wyspowiadać można się każdemu "bratu w Chrystusie", i to bez wyliczania grzechów! Tym, co rzeczywiście miało decydować o autentyczności i skuteczności spowiedzi była tylko i wyłącznie sama wiara skruszonego grzesznika. "Uwierz mocno, żeś jest rozgrzeszony - pisał Luter - a będziesz rozgrzeszony, bez względu na to, jaką skruchę odczuwasz".
Deska ratunku
Na odpowiedź Kościoła katolickiego nie trzeba było długo czekać. Fala katolickiej kontrreformacji przyniosła ze sobą powódź literatury poświęconej spowiedzi i przebaczeniu. Sobór Trydencki wzmocnił katolickie stanowisko w tych sprawach, a nawet zobowiązał w istotny sposób swoich wiernych. "Wszyscy wierni obojga płci - głosiła jedna z synodalnych konstytucji - po dojściu do wieku rozeznania, powinni osobiście przynajmniej raz w roku wiernie wyznać wszystkie swoje grzechy własnemu kapłanowi".
Co interesujące, to właśnie w tym czasie Kościół położył tak silny akcent na spowiedź. Po Soborze Trydenckim wprowadzono nawet specjalny mebel, który miał służyć tylko jej - konfesjonał. Jak pisał francuski historyk Jean Delumeau, "kler katolicki od XVI do XIX wieku nie ustaje w pochwałach spowiedzi". W rozlicznych teologicznych dziełach nazywano ją "pewnym sposobem" na zbawienie i "deską ratunku rzuconą na fale", zaś teologowie moralni grzęźli w drobiazgowych analizach ludzkiej grzeszności. I chyba niewiele zmieniło się w tej sprawie do dziś.
Komunistyczna spowiedź
Gdzieś jeszcze w czasach nowożytnych pojawili się ludzie, którzy również myśleli o zbawieniu. Ale - wbrew ubogiemu cieśli z Nazaretu - nie pojmowali go na sposób religijny. Nie oczekiwali grzmotu niebiańskich trąb i nie wypatrywali szarżujących na piekielną armię zastępów anielskich. Tak, chcieli Królestwa Bożego, ale z jedną, choć istotną, różnicą. Pragnęli go tu, na Ziemi. Świadomie bądź nie - to ostatecznie dla historii bez znaczenia - replikowali soteriologiczny mit, choć nadali mu świecką i - co tutaj najważniejsze - polityczną postać. Jedni z ich rozlicznych kontynuatorów przejęli władzę w 1918 roku w stetryczałej carskiej Rosji. Myślę rzecz jasna o bolszewikach, którzy rozpoczęli marsz komunizmu przez kulę ziemską.
Komunizm nie był tylko doktryną polityczną. Każdy, kto ogranicza go tylko do pewnej określonej koncepcji życia społecznego, politycznego i ekonomicznego traci wiele z jego istoty. Był całościową wizją świata, która dostarczała jego wyznawcom pełnej interpretacji rzeczywistości. Mniejsza o to, czy prawdziwej, bo nie to jest tu ważne. Krótko mówiąc - był religią, nawet jeśli jego sacrum było wątpliwej proweniencji. "Wszystkie cechy ludowej religijności - pisał w 'Głównych nurtach marksizmu' Leszek Kołakowski o komunistycznej celebrze - wróciły w zniekształconej postaci: ikony, procesje, modły zbiorowe, spowiedź (zwana samokrytyką), kult relikwii".
Spowiedź przeobraziła się - jak zauważył filozof - w samokrytykę. Nazwa była inna, ale sens - w pewnym strukturalnym sensie - ten sam. Nie chodzi rzecz jasna o to, że komuniści chcieli stanąć bliżej Boga, bo przecież marksizm-leninizm był zapiekłym ateizmem. Rzecz w tym, że posłużyli się oni tą techniką po to, by stać się doskonałymi komunistami. Właśnie w tym leżał sens ponurych sesji samokrytyki, które - podobnie jak w wielu wczesnochrześcijańskich wspólnotach - były publiczne. Ludzie spowiadali się na nich przed "kolektywem" - członkami komórki partyjnej, kolegami i koleżankami z pracy itd. - z różnych "uchybień", które zaświadczają o tym, że nie są jeszcze dobrymi komunistami. Tak naprawdę, wyznawali grzechy. A po wszystkim - jeśli tylko nie rozdeptał ich obcas partii - obiecywali poprawę.
Spowiedź wraca jako farsa
W różnych komunistycznych krajach partyjna "góra" bardzo doceniała moc samokrytyki. Więcej - przyznawała jej kluczowe znaczenie w lepieniu nowej komunistycznej ludzkości. Mao Zedong pisał w "Czerwonej książeczce": "Jeszcze jedną istotną cechą różniącą nas od innych partii politycznych jest sumienna samokrytyka. Mówiliśmy już, że izbę należy stale zamiatać, bo inaczej nagromadzą się w niej śmieci; należy regularnie myć się, inaczej twarz pokryje się także brudem. W umysłach naszych towarzyszy i w pracy naszej partii również może gromadzić się brud, i dlatego trzeba je czyścić i myć". Ale świadomy doniosłości samokrytyki był też Bolesław Bierut, który na kartach broszury "O właściwy rozwój i wzrost kadr partyjnych" przekonywał, że samokrytyka to "niezastąpiony oręż zarówno w działalności partii jak i w postępowaniu każdego jej członka" i w ogóle w "naszej walce codziennej o przeobrażenie życia, o wykarczowanie starych nałogów i stosunków, w walce z oportunizmem i sekciarstwem, z przeżytkami starej ideologii w
psychice ludzkiej".
Nie chciałbym, by Czytelnik odniósł wrażenie, że zrównuję tu komunistyczną samokrytykę z chrześcijańską spowiedzią. Nie zapominam, że komunistyczne seanse publicznych samooskarżeń nie zawsze kończyły się "wybaczeniem" kolektywu, partii czy wodza. Skruszony chrześcijanin mógł zawsze liczyć na odpuszczenie grzechów, jeśli tylko jego skrucha była w oczach spowiednika autentyczna. Komunista nie mógł mieć stuprocentowej pewności, że absolucja zostanie mu udzielona. Ponadto, samokrytyki często też upadlały, bo ludzie składali je nie dlatego, że byli przekonani o swojej winie, ale - po prostu - zdawali sobie sprawę z tego, że muszą mówić o sobie w określony sposób, by zachować swoją pozycję, a niekiedy i wiele więcej.
Niemniej, tak chrześcijańska spowiedź, jak i komunistyczna samokrytyka, pozostają interesującym przykładem mechanizmu władzy - w pierwszym przypadku duchownej, w drugim politycznej - którą utrzymuje się również dzięki temu, że jej przedmiot poddaje się autokontroli.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z książki "Główne nurty marksizmu" Leszka Kołakowskiego i "Wyznanie i przebaczenie. Historia spowiedzi" Jeana Delumeau oraz artykułu "Szafarz sakramentu pokuty i pojednania. Rys historyczny" ks. Jacka Szymańskiego.