Łukasz Warzecha: Niemcy będą wściekli na Polskę. I dobrze
Suwerennościowa polityka zagraniczna będzie się spotykać z zagraniczną krytyką - tym bardziej wściekłą, im bardziej będzie szła w poprzek interesów danego kraju. Nie warto się tym przejmować, bo dzisiaj znacznie ważniejsze jest, aby przypilnować interesów realnych, a nie dobrych opinii w zagranicznej prasie - pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski. Felietonista podsumowuje 2015 rok i przewiduje, jaki będzie rok 2016. Wkrótce w Opiniach WP kolejne podsumowania minionych 12 miesięcy.
Skupieni na naszych wewnętrznych wojenkach, nie dostrzegliśmy, że rok 2015 był nie tylko czasem przełomu w polskiej polityce, ale i w polityce europejskiej, a może nawet światowej. Czekają nas trudne czasy, znacznie trudniejsze niż dotąd, a w takich momentach lepiej sprawdza się władza, która nie ma kompleksów, nie czepia się natrętnie cudzej poły i ma własną, a nie pożyczoną, wizję miejsca państwa w międzynarodowym porządku. PiS zajął miejsce Platformy w samą porę.
Przeczytaj też - Wiesław Dębski: na lepszą zmianę trzeba będzie czekać cztery lata
Zagraniczna reakcja na zwycięstwo partii Kaczyńskiego była dość łatwa do przewidzenia, ponieważ widzieliśmy ją już w latach 2005-2007, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że była wtedy w Polsce przyjmowana ze znacznie większym nabożeństwem, a nawet strachem, niż dziś. Największe wzburzenie można dostrzec w mediach i elitach niemieckich lub krajów od Niemiec mocno zależnych, takich jak Luksemburg. Coś tam postękują Francuzi, od czasu do czasu odzywają się inni. W USA działa klucz towarzyski: krytyczne publikacje pojawiają się tam, gdzie jakieś wpływy ma małżeństwo Sikorskich (vide absurdalny i głupi materiał CNN, przygotowany przez Fareeda Zakarię).
Dodatkowo funkcjonuje swoiste perpetuum mobile. Polscy publicyści krytyczni wobec nowej władzy, a często powiązani z redakcją na Czerskiej, publikują krytyczne artykuły w zagranicznych mediach, które następnie polskie media krytyczne wobec rządu z lubością przytaczają jako "zagraniczne opinie o Polsce pod rządami PiS".
Te wszystkie pojękiwania o tym, że "Polska zmierza ku autorytaryzmowi w stylu Orbána" albo że "sytuacja w Polsce staje się coraz bardziej niepokojąca", są oczywiście wykorzystywane w polityce wewnętrznej przez ludzi odsuniętych od władzy i wpływów pod wspólnym hasłem "źle o nas mówią za granicą", co ma być ostatecznym argumentem na rzecz tezy, że rządy Prawa i Sprawiedliwości to właściwie faszyzm. Ta manipulacja odwołuje się - po pierwsze - do kompleksów części wyborców, których modelowym przykładem mogą być aktywiści KOD. Po drugie - korzysta z całkowitej nieświadomości znaczenia wizerunku w polityce zagranicznej.
Ów mityczny wizerunek jest dla niektórych wręcz fetyszem. Odczuwają niemal fizyczną boleść, czytając o kolejnych narzekaniach na Polskę w "Die Zeit" czy "Der Spiegel", gdy z kolei pochwały pod adresem Tuska sprawiały im zmysłową rozkosz. To podejście skrajnie nieracjonalne. Wizerunek kraju nie może być celem sam w sobie. Jest jedynie środkiem do osiągania innych, wymiernych celów, na ogół mając znaczenie jako sposób nacisku na elity polityczne danego kraju poprzez jego opinię publiczną. Mówiąc w uproszczeniu - krajowi sympatycznemu chętniej się pomaga lub więcej daje. Bywają natomiast sytuacje, gdy tego typu nacisk nie jest najważniejszy, a wizerunek jest nisko na liście priorytetów, bo są cele ważniejsze, które należy osiągać jego kosztem. I to jest właśnie taki moment.
Bywa też i tak, że korzyść osiągana z danej polityki jest odwrotnie proporcjonalna do wynikających z niej korzyści wizerunkowych. Całkowicie uległy niemieckim interesom rząd Tuska był namiętnie chwalony przez niemieckich publicystów. Teraz sytuacja się odwróciła: im zacieklejsza krytyka ze strony Niemiec, z którymi mamy sprzeczne interesy, tym bardziej możemy być pewni, że działamy właściwie. Groteskowe wręcz larum, podnoszone przez większość niemieckich mediów, jest świadectwem tego, jak bardzo polska polityka zagraniczna pod nowymi rządami w roku 2015 zwróciła się ku wypracowaniu stanowiska suwerennego, a nie zgodnego z zapotrzebowaniem Berlina.
Co się takiego w polityce europejskiej właściwie stało w mijającym roku? Przede wszystkim wydarzyły się dwie rzeczy: nastąpił kryzys imigracyjny, a terror islamski wtargnął na dobre do Europy - na razie szczęśliwie tylko zachodniej. Przy tym bledną i mało ważne wydają się wszystkie poprzednie problemy, nad którymi euromędrcy spędzali całe godziny narad. Na przykład kwestia wspólnej waluty zeszła na bardzo daleki plan, a przyjęcie jej przez Polskę w obecnej sytuacji w ogóle nie będzie przedmiotem dyskusji.
Kryzys imigracyjny wyraźnie podzielił Unię, przy czym po stronie realnie przegranych są dzisiaj przede wszystkim Niemcy, których polityczne przywództwo w UE jest coraz głośniej kwestionowane (także stąd paniczne i aroganckie głosy niemieckiej krytyki pod adresem Polski), oraz wiele państw starej UE, które jeszcze kilka miesięcy temu gromko pomstowały na Viktora Orbána. Znamiennym przykładem jest tutaj Szwecja, gdzie sytuacja jest dziś na krawędzi załamania się aparatu państwa w wielu regionach, a zrozpaczeni burmistrzowie miejscowości, zalewanych przez migrantów, ślą dramatyczne listy do Sztokholmu, pozostawiane bez odpowiedzi.
Na tle tego kryzysu rozgrywa się dramat bliskowschodni z Rosją w jednej z głównych ról. Putin korzystając z wojny domowej w Syrii i aktywności Państwa Islamskiego próbuje wrócić na światowe salony, przy okazji wchodząc w niepokojąco ostry spór z pewną siebie Turcją. Dodajmy do tego kompletne nieprzygotowanie Europy na walkę z islamskim terroryzmem, który dostaje paliwo w postaci imigracji, lecz także żywi się - co znacznie groźniejsze - niezintegrowanymi obywatelami krajów Europy Zachodniej wyznania muzułmańskiego. Niezintegrowanymi, choć nierzadko urodzonymi już w tych właśnie państwach.
Kolejnym elementem, wskazującym na sypanie się dotychczasowego porządku, jest wspólne dziś francusko-niemiecko-rosyjskie przedsięwzięcie Nord Stream II, forsowane wbrew interesom większości krajów Europy Środkowej (wspólne stanowisko w tej sprawie zajmowała Grupa Wyszehradzka) oraz oczywiście Ukrainy. Warto tu odnotować pełne hipokryzji deklaracje Berlina, że Nord Stream II to projekt czysto biznesowy, na który rządy nie mają wpływu. To pokazuje, jak nasi rzekomo najlepsi partnerzy traktują kwestię solidarności energetycznej. Jednocześnie wokół Nord Streamu II rozgrywa się wciąż batalia o objęcie go tzw. III unijnym pakietem energetycznym, który wymusiłby rozwiązania znacznie mniej korzystne dla Moskwy (choć nie zablokowałby budowy). Wygląda na to, że ten zamiar się powiedzie.
Mamy wreszcie wciąż istniejącą groźbę brexitu, czyli wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej po referendum, które David Cameron obiecał obywatelom na rok 2016. Przedtem Rada Europejska będzie musiała ustosunkować się do postulatów zmiany brytyjskiej pozycji w UE, jakie postawił w otwartym liście brytyjski premier kilka miesięcy temu, przy czym wcale nie jest powiedziane, że spełnienie nawet wszystkich spośród nich odebrałoby argumenty brytyjskim eurosceptykom. Wśród spisanych przez Camerona punktów jest także wstrzymanie wypłat socjalu na dzieci imigrantów, jeśli nie przebywają one w Wielkiej Brytanii - na co z oczywistych powodów nie chce się zgodzić Polska, której paradoksalnie zarazem zależy na zatrzymaniu Londynu w UE jako ważnego sojusznika.
W obecnych okolicznościach pięknoduchowskie elukubracje euroidealistów, którzy zatrzymali się w analizie sytuacji na poziomie Róży Thun (eurodeputowana PO symbolizuje najbardziej szkodliwe, naiwne, powierzchowne widzenie spraw unijnych), wydają się jak płynące z innego świata. Unia, która zawsze była zinstytucjonalizowaną grą interesów, a nie jakimś rajem na ziemi, dziś jeszcze bardziej staje się zwykłą międzynarodową organizacją, gdzie silniejszy coraz brutalniej chce wymóc na słabszych posłuszeństwo. Najlepiej widać to było w bezpardonowych naciskach Berlina na Europę Środkową, aby przestała blokować szaleńczy i absurdalny plan przymusowego rozdysponowania migrantów.
Nic nie wskazuje na to, żeby te tendencje miały wygasnąć w 2016 roku - przeciwnie, kryzys imigracyjny się nie zakończył, Angela Merkel będzie się znajdować pod coraz większą presją własnych obywateli, w wielu krajach coraz trudniej będzie opanować zamieszanie i znaleźć pieniądze na obsługę migrantów. Powrócą zapewne pomysły, aby "ukarać" niechętnych do współpracy w obsłudze migrantów, na przykład poprzez stworzenie ministrefy Schengen. Do tego dojdzie brytyjskie referendum, konflikt na Ukrainie jest jedynie przygaszony i może na nowo wybuchnąć z pełną siłą, gdy będzie to korzystne dla Moskwy, a w drugiej połowie roku w USA będą wybory prezydenckie, które mogą zmienić układ światowej polityki.
W tej sytuacji możemy się cieszyć, że rząd, który każdą sprawę konsultował w Berlinem i sukcesywnie sprowadzał Polskę do statusu satelity Niemiec, zastąpił taki, który chce realizować własną koncepcję. Jednym z jej zasadniczych punktów jest mozolne i wcale niełatwe sklejanie Grupy Wyszehradzkiej i Europy Środkowej pod sztandarem wspólnych interesów. I choć część krajów regionu różni od nas relacja z Rosją, nie są to wbrew pozorom różnice tak fundamentalne, aby miały zniweczyć strategiczny plan stworzenia mocnego obozu, który będzie w stanie stanąć jako równorzędny partner naprzeciw "starej" Unii. Tutaj równie ważne jak działania MSZ, będą już podejmowane przez Andrzeja Dudę zabiegi dyplomatyczne. Na szczególną uwagę zasługuje niezwykle istotna wizyta polskiego prezydenta w Chinach - kraju, którego znaczenie na światowej scenie już jest ogromne, a będzie rosło.
Ważny będzie nieustający wysiłek na rzecz zablokowania niekorzystnych dla nas inicjatyw w rodzaju Nord Streamu II, a także - w perspektywie wyborów w USA - przygotowanie do odświeżenia relacji z Waszyngtonem. Ważnym testem naszej międzynarodowej strategii będzie lipcowy szczyt NATO w Warszawie.
Suwerennościowa polityka zagraniczna będzie się oczywiście wciąż spotykać z zagraniczną krytyką - tym bardziej wściekłą, im bardziej będzie szła w poprzek interesów danego kraju. Nie warto się tym przejmować, bo dzisiaj znacznie ważniejsze jest, aby przypilnować interesów realnych, a nie dobrych opinii w zagranicznej prasie.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski