Warzecha: "Nie zaczęliśmy świętować na dobre, a już jest gorąco" (Opinia)
Od przedstawicieli rządu usłyszymy we wtorek, że wybory 4 czerwca nie były takim przełomem, jakiego wielu ludzi oczekiwało. Opozycja, pod pozorem radosnego świętowania, przemyci antyrządowe przesłanie. Przedsmak tego, co wydarzy się jutro, mieliśmy już dziś w Gdańsku. I nie był to widok przyjemny.
Na początek coś optymistycznego: mogło być gorzej. Mogliśmy mieć 4 czerwca w Gdańsku karczemną awanturę o dostęp do Placu "Solidarności" między zwolennikami władzy z Karolem Guzikiewiczem, szefem miejscowej "Solidarności" na czele, a stronnikami opozycji. "Solidarność" bowiem zarezerwowała już dawno cały plac dla siebie i początkowo zapowiadała, że żadnych innych wydarzeń poza złożeniem kwiatów pod pomnikiem poległych stoczniowców tam nie będzie.
Sytuacja zmieniła się w drugiej połowie maja. Wtedy szef Europejskiego Centrum Solidarności Basil Kerski zaprosił na spotkanie Guzikiewicza i okazało się, że w trakcie godzinnej rozmowy udało się osiągnąć kompromis.
Awantury nie będzie, ECS będzie mogło ustawić na placu (w oddaleniu od pomnika) swój okrągły stół, przy którym odbędzie się debata o 4 czerwca. Guzikiewicz dostał od Kerskiego zaproszenie na uroczystości, opatrzone numerem jeden, a obaj panowie deklarowali, że nie chcą kłótni. Trzeba to odnotować, bo ten fakt większości umknął, a w dzisiejszych warunkach to ewenement, aby dwóch przedstawicieli zwaśnionych plemion w ogóle siadło wspólnie do stołu, a do tego jeszcze odeszło od niego z porozumieniem.
Zobacz także: Kaczyński powinien kupić kwiaty Krystynie Jandzie
Teatrzyk z zapraszaniem premiera nie służył nikomu
Jednak symbolem jutrzejszych uroczystości stanie się raczej dzisiejsze uliczne spotkanie prezydent Gdańska Aleksandry Dulkiewicz z premierem Mateuszem Morawieckim i wicepremierem Piotrem Glińskim, idącymi do sali BHP na konferencję o pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Ojczyzny.
Dulkiewicz próbowała przepchnąć się przez kordon ochrony, krzycząc do premiera, że przyszła go przywitać i że zaprasza go do okrągłego stołu. Premier minął ją, stwierdzając, że zmierza na wspomnianą konferencję.
W gruncie rzeczy spotkanie było teatrem, i to dość marnym. Już wcześniej pani Dulkiewicz informowała, że na skierowane do premiera zaproszenie do udziału w wydarzeniach organizowanych przez samorząd nie dostała odpowiedzi.
Dla każdego musiało być jasne, że premier nie będzie chciał brać w nich udziału, skoro firmują je skonfliktowani z rządem PiS prezydent Gdańska i ECS. Jeśli zatem pani Dulkiewicz pojawiła się na ulicy, pokrzykując do premiera, to przecież nie po to, żeby go faktycznie przywitać i zaprosić dokądkolwiek, ale tylko po to, żeby zostać przed kamerami zignorowaną i wykorzystać to następnie w walce politycznej: "Proszę bardzo, chciałam premiera serdecznie zaprosić, ale mnie minął, a jego ochroniarze odepchnęli".
Inna sprawa, że premier zachował się niezręcznie, także z punktu widzenia wizerunkowego. Gdyby do pani prezydent podszedł, przywitał się, podziękował za zaproszenie i zarazem zaprosił ją na konferencję o papieskiej pielgrzymce, prosząc, aby poszła z nim od razu do sali BHP – wytrąciłby jej oręż z ręki. A tak mamy kolejną… powiedzmy, że burzę w szklance wody.
To było złe przemówienie Morawieckiego
Premier wygłosił następnie w sali BHP niespełna dziesięciominutowe wystąpienie. Szkoda, że nie trwało ono połowy tego czasu, bo wówczas szef rządu mógłby skupić się jedynie na tym, co pielgrzymka znaczyła dla ówczesnej Polski i Polaków oraz na własnych wspomnieniach. Trzeba przecież pamiętać, że Mateusz Morawiecki pochodzi z rodziny, gdzie walka z komuną była traktowana bardzo serio. "Solidarność Walcząca", do której należał ojciec premiera, była radykalnym odłamem opozycji.
Niestety, premier postanowił wykonać manewr mało elegancki i połączył papieskie nauczanie z programem obecnej władzy. Oczywiście zawsze można odwoływać się do papieskiego dziedzictwa, ale rzecz w tym, jak się to robi.
Co innego, gdy dzieje się to na wysokim poziomie ogólności albo gdy czynią to osoby z intelektualnego zaplecza polityków. Tu jednak usłyszeliśmy właściwie całkiem wprost, że władza dba o robotników i ludzi pracy tak, jak zalecał Jan Paweł II.
I że reprezentuje tę większość, o którą upominał się polski papież. A to trudno nazwać inaczej niż dość bezczelnym nadużyciem. Owszem, można sięgać po encykliki Jana Pawła II, analizować je i zastanawiać się, jakie z nich wynikają przesłanki dla polityków i dla życia społecznego oraz gospodarczego. Czym innym jest jednak analiza tych pism przez socjologów czy ekonomistów, a czym innym wystąpienie premiera, który mówi niemal wprost: "My, władza, robimy to, co kazał papież". Z tego bowiem wynika, że komu się socjalistyczne zagrania obecnej władzy nie podobają, ten jest "przeciw" polskiemu papieżowi i jego dziedzictwu. Bardzo to brzydki zabieg.
Przy czym zauważyć też trzeba, że konferencja była zorganizowana przez "Solidarność", czyli związek zawodowy, pod którego dyktando rząd PiS wprowadził między innymi zakaz niedzielnego handlu, a którego przewodniczący, Piotr Duda, jest z całkowicie niepojętych powodów honorowany przez rządzących jak wicepremier.
Nie miejmy złudzeń co do jutrzejszych wydarzeń: to będzie opowieść o dwóch Polskach, bez chęci porozumienia. Można mniej więcej odtworzyć już na podstawie dzisiejszych wystąpień, jaka to będzie opowieść.
Ze strony rządzących usłyszymy, że 4 czerwca nie był takim przełomem, jakiego wielu ludzi oczekiwało i że tamta historia dopełnia się dopiero teraz, wraz z rządami partii, która autentycznie dba o skrzywdzonych, słabszych, robotników – wypłacając im z publicznej kasy kolejne wyborcze łapówki.
Opozycja natomiast będzie się starała pokazać, że w przeciwieństwie do ponurackiej władzy ma twarz radosną. Jeśli jednak spojrzy się na listę postaci, które mają być gośćmi tak zwanej strefy społecznej przy okrągłym stole – a są to między innymi ks. Adam Boniecki, Leszek Balcerowicz, Agnieszka Holland, Szymon Hołownia, o. Jacek Prusak, Tomasz Sekielski, Lech Wałęsa – to oczywiste jest, że zaproszono wyłącznie krytyków obecnej władzy. Zatem pod pozorem radosnego święta przemycane będzie antyrządowe przesłanie.
Wolę sam wyciagać wnioski. Innym również to radzę
Chyba trzeba się z tym po prostu pogodzić. Można oczywiście rytualnie rozpaczać, że w ważnym dniu – bo jednak to jest ważna rocznica, nawet jeśli jej historyczne oceny się różnią – nie ma zgody.
Ale tak już dzisiaj jest: historycy różnie oceniają 4 czerwca 1989 roku, a że w dzisiejszym życiu politycznym wciąż odczuwamy konsekwencje ówczesnych decyzji, więc trudno się spodziewać, żeby zapanowała zgoda. Szczególnie że obie strony ze swojego stosunku do historycznych wydarzeń: postanowień Okrągłego Stołu, wyborów 4 czerwca, 4 czerwca 1992, czyli obalenia rządu Olszewskiego – uczyniły elementy swojej silnie zaznaczanej tożsamości. Trudno.
Mogę mieć tylko jedną radę: najlepiej czytać o naszej najnowszej historii samemu, sięgając po teksty pisane przez przedstawicieli różnych poglądów, żeby wyrobić sobie zdanie, a propagandowych wystąpień z jednej czy drugiej strony po prostu nie słuchać. Nie warto.