Paweł Lisicki: Kaczyński nie ma z kim przegrać
Kijowski może być fetowany w Brukseli, jednak jego realna siła polityczna jest enigmą. Schetyna może zmusić partię, żeby zainwestowała miliony w jego kampanię billboardową, ale efekty będą marne. A Petru może przyciągać do siebie uwagę kolejnymi wyskokami i wpadkami, ale uśmiech politowania to wszystko, na co może liczyć. Morał jest prosty: Kaczyński mógłby powtórzyć to, co kiedyś, w starych dobrych czasach mówili politycy Platformy, kiedy pytano ich, czy nie obawiają się o utratę władzy. A mianowicie, że dzisiaj nie ma z kim przegrać - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.
4 czerwca Komitet Obrony Demokracji znowu organizuje w całej Polsce demonstracje przeciw rządowi. Jednak tym razem, zamiast jednego wielkiego marszu, ma być wiele małych protestów, co o sile ruchu nie świadczy. Jego lider, Mateusz Kijowski, odwiedził wprawdzie w zeszłym tygodniu Brukselę, gdzie rozmawiał z przewodniczącym Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem, szefem Parlamentu Europejskiego Martinem Schultzem oraz wiceszefem Komisji Europejskiej Fransem Timmermansem, ale sukces wśród polityków unijnych to nie to samo, co poparcie polskich wyborców. Czy KOD to efemeryda, czy też realny nowy gracz po stronie opozycji?
Nie wiem, ilu działaczy społecznych z różnych państw świata przyjmują najwyżsi urzędnicy brukselscy, ale zakładam, że niewielu. Jeszcze rzadziej zdarza się, żeby przedstawiciele trzech najważniejszych unijnych instytucji znalazło w tym samym dniu czas na osobne rozmowy z gościem z jednego państwa, członka Unii. Tym bardziej, jeśli nie jest to ważny polityk, szef dużej partii, ważny minister lub premier. A jednak w przypadku Mateusza Kijowskiego było inaczej, zrobiono absolutny wyjątek. Potraktowano go, jakby był nowym wcieleniem Lecha Wałęsy, samodzielnym liderem wielkiego ruchu narodowego i społecznego.
Różnica jednak między podejmowaniem Wałęsy przez ważnych tego świata przed laty a spotkaniami z Kijowskim obecnie jest zasadnicza: ten ostatni nie ma żadnego powszechnie uznanego mandatu do reprezentowania Polaków. Przyjmując go i nadając tym spotkaniom tak wielką rangę politycy Unii faktycznie zakwestionowali reguły demokracji. Potraktowali Polskę jakby była krajem specjalnej troski, jakby nie istnieli powołani w demokratycznych wyborach przywódcy – zarówno przedstawiciele rządu jak i opozycji. Oczywiście, politycy z Brukseli mogą się spotykać z kim zechcą, jednak potraktowanie Kijowskiego jakby stał na czele wielkiego ruchu społecznego, jakby miał mandat do reprezentowania Polski za granicą było rzeczą dość absurdalną. Być może był to wynik swoistej rozpaczy: na kogo, do licha, ma postawić Bruksela, żeby pozbyć się Kaczyńskiego?
To namaszczenie przez Brukselę wcale nie wszystkim musi się podobać. Tym bardziej, że podniesiony na duchu szef KOD-u zaczął po powrocie krytykować PO i głosić, że do założonego przezeń ruchu „Wolność Równość Demokracja” chcą przystąpić masowo jej politycy. Powstaje tu wprawdzie pewien problem logiczny: jak pogodzić twierdzenie, że PO utraciła zdaniem lidera KOD-u związek z rzeczywistością i jego równie ważne przekonanie, że PiS stanowi zagrożenie dla demokracji, jeśli najbardziej charakterystyczną cechą PO jest obecnie obrona polskiej demokracji przed zagrożeniem jakie stanowi PiS? Albo PO trafnie ocenia rzeczywistość i lider KOD strzelił kulą w płot, albo PO taki kontakt z rzeczywistością utraciła, ale wtedy konsekwentnie Kijowski powinien KOD rozwiązać, bo obrona przed PiS-em jest znakiem utraty związku z rzeczywistością.
Te kłopoty z logiką jednak to i tak nic w porównaniu z szarżami myślowymi, jakich dokonuje Ryszard Petru, który w sytuacji, w której jego ugrupowanie traci w kolejnych sondażach poparcie i pozostaje w tyle o dwie, trzy długości za PiS, wzywa do przyspieszonych wyborów. Wszystko to razem wygląda dosyć kabaretowo i nic dziwnego, że w ostatnim wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy” Jarosław Kaczyński trzeźwo zauważył, że obecny spór o Trybunał Konstytucyjny jego partii nie zaszkodził. Tak, zachowując przewagę kilkunastu, czasem ponad 20 punktów procentowych, Kaczyński może ze spokojem przypatrywać się kłopotom opozycji w znalezieniu lidera.
Nie wydaje się bowiem, by rolę męża opatrznościowego opozycji mógł wziąć na siebie Donald Tusk. Nawet gdyby wrócił do kraju wcześniej, bez przedłużenia kadencji, trudno byłoby go sobie wyobrazić w roli budowniczego wspólnego frontu antypisowskiego. Jeździć na wiece i spotkania, organizować działaczy, walczyć i wycinać, podcinać i ustawiać, no tego już "cesarz" Europy ma - sądzę - serdecznie dość. Przykład Aleksandra Kwaśniewskiego zaś pokazał, że politykiem nie da się być na pół gwizdka, że Tusk, jeśli faktycznie chciałby coś budować, musiałby się zaangażować na całego. To nieprawdopodobne. Dla kogoś, kto osiem lat prawie był premierem, a potem cieszył się funkcją prezydenta Europy, nawet jeśli nazwa ta i kompetencje są cokolwiek na wyrost, powrót do przaśnej i codziennej polskiej polityki nie jest, delikatnie mówiąc, czymś atrakcyjnym.
Kijowski może być fetowany w Brukseli, jednak jego realna siła polityczna jest enigmą. Schetyna może zmusić partię, żeby zainwestowała miliony w jego kampanię billboardową, ale efekty będą marne. A Petru może przyciągać do siebie uwagę kolejnymi wyskokami i wpadkami, ale uśmiech politowania to wszystko, na co może liczyć. Morał jest prosty: Kaczyński mógłby powtórzyć to, co kiedyś, w starych dobrych czasach mówili politycy Platformy, kiedy pytano ich, czy nie obawiają się o utratę władzy. A mianowicie, że dzisiaj nie ma z kim przegrać. Po prostu gdyby się nawet nie wiem jak wysilił, konkurentów prawdziwych Kaczyńskiemu brak.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski