O czym nie pisano w podręcznikach do historii w PRL?
Historia jest polem bitwy. Nie, nie chodzi mi o rozległe fronty, bombardowania i zniszczone miasta. Raczej o to, że historia – jako zorganizowana forma ludzkiej pamięci – jest areną, na której zmagają się siły polityczne - pisze Robert Jurszo, Wirtualna Polska.
Szeregowymi żołnierzami w tej wojnie są nauczyciele historii i autorzy podręczników historycznych. To oni mówią uczniom, co jest warte pamiętania, a co na pamięć nie zasługuje. A także to, w jaki sposób powinniśmy pamiętać o różnych wydarzeniach z historii Polski. I - niestety - często mniej tu chodzi o prawdę, a bardziej o władzę, bo właśnie ta ostatnia jest domeną polityki. Tak właśnie było w PRL.
Niepodległość dzięki bolszewikom
Zgodnie z założeniami marksistowskiego materializmu dialektycznego (zwulgaryzowanymi w PRL do granic możliwości) historia ludzkości w sposób konieczny i nieuchronny kroczy w stronę komunizmu. A skoro ludzkość, to również Polacy. I tak w powojennych podręcznikach z lat 50. odrodzenie się Polski w 1918 r. było prezentowane przede wszystkim jako efekt zwycięskiej rewolucji bolszewickiej w Rosji. Na kartach niektórych książek bąkano coś o zwycięskich polskich powstaniach w Wielkopolsce i na Pomorzu, ale bez specjalnego przekonania. Ta narracja bowiem w nikłym stopniu mieściła się w ciasnym gorsecie ''czerwonej'' historiografii.
Zmartwychwstała z niebytu Polska w świetle podręczników szkolnych doby galopującego stalinizmu była oczywiście złem wcielonym. Hektolitrami żłopała krew ''mas pracujących'', wyżymając chłopów i robotników do ostatniej kropli potu. Owszem, II RP nie była rajem na ziemi. Była krajem rażących nierówności społecznych i konfliktów etnicznych, zamieszkałym – w znacznym stopniu – przez analfabetów. Ale, mimo wszystko, była niepodległym państwem polskim, które nie dusiło się pod butem ''ojczyzny światowego proletariatu''. Ta Polska miała na koncie całkiem sporo sukcesów, jak choćby zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej, które uratowało Polskę (i pół Europy) nie tylko od przegranej, ale od stania się kolejną sowiecką republiką.
Zdradziecki Trocki, bohaterska KPP
A propos wojny 1920 r. Tę w komunistycznych podręcznikach rysowano jako konflikt wywołany przez polską burżuazję i obszarników, którzy łypali chciwym okiem na ukraińskie kopalnie i żyzne czarnoziemy. W jednym z podręczników do liceum (1952 r.) napisano, że ta wojna była ''jednym ze środków walki z rewolucyjnym proletariatem Polski'', który służył ''odwróceniu uwagi ludu od jego bezpośrednich zadań i celów klasowo-proletariackich''.
Również zwycięska bitwa warszawska, która – de facto – uratowała nowopowstałą II RP od politycznego niebytu, jakby wyparowała. Natomiast przyczyny, dla których Armia Czerwona przegrała, były już totalną mieszanką historycznego fałszu i ideologicznej paranoi. Jak się można domyśleć, w podręcznikach nie pisano o zręcznym manewrze oskrzydlającym polskiego wojska. Porażka miała być wynikiem ''zdradzieckiej taktyki Trockiego'', w owym czasie głównodowodzącego Armią Czerwoną, a później – śmiertelnego wroga Stalina.
Czy w takim razie II RP – zdaniem autorów komunistycznych podręczników do historii - miała jakichś bohaterów? Oczywiście – Komunistyczną Partię Polski. Jej gnębienie przez wszystkie niemal rządy polskie w dwudziestoleciu międzywojennym było - w zgodnej opinii wszystkich szkolnych ideologów - traktowane jako największy grzech polskich elit politycznych.
Innych przeinaczeń i zafałszowań było jeszcze więcej. Ale równie ciekawe jest to, czego w komunistycznych podręcznikach do historii nie było.
Półprawdy i fałsze
A autorzy ''zapominali'' o wielu rzeczach. Tę przydługą listę otwiera oczywiście sprawa mordu katyńskiego. Nie tylko w podręcznikach, ale w ogóle w szkołach, był to temat tabu. Nie do pomyślenia było, by nauczyciel na lekcji historii powiedział, że za śmierć polskich żołnierzy odpowiedzialny jest Związek Radziecki. To była prosta droga do wyrzucenia z pracy, a przed rokiem 1956 – do długoletniego więzienia, lub nawet kuli w potylicę.
Nimbem całkowitej niepamięci spowito tych, którzy w połowie lat 40. i później nie mogli się pogodzić z nowymi sowieckimi porządkami w kraju, który niepodległy był tylko formalnie. Ich ciała pod osłoną nocy chowano na Łączce, gdzie na zawsze mieli spocząć w rowach, które następnie kryto chodnikami. Zarezerwowano dla nich jedną tylko nazwę: ''bandyci'', próbując tym samym odebrać im resztki godności. Dlatego dziś nie powinno dziwić, że w kwestii pamięci o polskim powojennym podziemiu antykomunistycznym w III RP wajha odbiła całkowicie w drugą stronę. Efektem tego procesu stał się kult tzw. żołnierzy wyklętych, który coraz mniej ma wspólnego z rzetelną wiedzą historyczną, a więcej z historyczną mitologią.
Całkowitym milczeniem pomijano też rzeczywistą działalność partyzantki komunistycznej podczas II wojny światowej – Gwardii Ludowej i Armii Ludowej. Kreowano ją na herosów, podkreślano jej walkę z niemieckim okupantem, ale zupełnie zbywano milczeniem to, że zwalczała inne organizacje podziemne – w tym AK. Jak i i to, że jej walka w nikłym stopniu służyła polskiej racji stanu, która wyrażała się w postulacie stworzenia państwa niepodległego, a nie zwasalizowanego względem ZSRR.
O powstańcach warszawskich ''przypomniano'' sobie dopiero na fali odwilży 1956 r. Ale pamięć o sierpniowym zrywie 1944 r. została precyzyjnie przesiana przez ideologiczne sito. Wolno było pamiętać o bohaterskich bojowcach i dzielnej ludności cywilnej, ale kierownictwu AK wymyślano od najgorszych. Całkowicie – również w podręcznikach – przekłamano sprawę stosunku Stalina do powstania. Przede wszystkim tego, że przez świadome zaniechanie pomocy walczącej stolicy stał się jednym z jej katów. Mitologizowano również rzekomą ''niemoc'' gen. Berlinga, który ''nie mógł'' udzielić wsparcia powstańcom. W rzeczywistości był posłusznym wykonawcą poleceń płynących z Moskwy, która oczekiwała, że w Warszawie wykrwawi się kwiat polskich niepodległościowców.
Inną sprawą, o której milczały podręczniki – zresztą nie tylko w PRL – była kwestia hekatomby ludności polskiej na Wołyniu. Wyjaśnienie tego ''niedopatrzenia'' było dość oczywiste. W bloku wschodnim pomiędzy członkami ''socjalistycznej rodziny'' mogła istnieć jedynie przyjaźń. Wszelkie antagonizmy przykrywano ideologiczną czapą. Uniemożliwiało to nie tylko dotarcie do historycznej prawdy o tych wydarzeniach, ale również konserwowało polsko-ukraińskie uprzedzenia i niweczyło jakiekolwiek szanse na uruchomienie procesu pojednania.
Czerwona lampka
To tylko wybrane przykłady, możnaby tak wymieniać w nieskończoność. Natomiast casus PRL doskonale pokazuje, co się dzieje z prawdą historyczną, gdy zostaje poddana politycznej presji. Ulega erozji i staje się narzędziem wpajania określonej przez władzę wizji świata, poglądów i wartości. Byłbym daleki od stawiania znaku równości pomiędzy manipulacjami, jakich dopuszczała się na historii PZPR, a ''reinterpretacjami'', którymi raczy nas rządząca obecnie partia. Nie ta skala, nie te okoliczności, wreszcie – nie te środki i realia polityczne.
Ale gdzieś z tyłu głowy zapala mi się czerwona lampka, gdy widzę, jak na najważniejszą postać ''Solidarności'' kreuje się Lecha Kaczyńskiego, przy jednoczesnym publicznym sekowaniu Wałęsy. I coraz bardziej się niepokoję, gdy ''zdrajcom'' z Okrągłego Stołu, którzy ''dogadali się z komuną'', przeciwstawia się ''niezłomnych antykomunistów'' z organizacji Wolność i Niezawisłość czy Narodowych Sił Zbrojnych. To wszystko nie ma nic wspólnego z rzeczywistą historią, za to bardzo wiele z bieżącym interesem politycznym.
###Robert Jurszo, Wirtualna Polska