Makowski: "Przełóżmy wybory, ale zróbmy to z głową. Termin? Lipiec" [OPINIA]
Choć przedstawiciele obozu rządzącego upierają się, że dzisiaj nie ma żadnych podstaw do przełożenia wyborów prezydenckich - wystarczy zapytać lekarzy, aby złapali się za głowy. Z drugiej strony opozycja twierdzi, że jedyną opcję stanowi wymuszenie wprowadzenia stanu wyjątkowego i przełożenie głosowania na jesień. A co gdyby istniało trzecie, lepsze wyjście?
Postawmy sprawę jasno - trwająca od kilku tygodni dyskusja o zasadności organizowania wyborów w maju, w sytuacji, w której właściwie żaden epidemiolog nie jest w stanie przewidzieć skali propagacji koronawirusa oraz dalekosiężnych konsekwencji dla zdrowia publicznego, to teatr absurdu. Każdy gra w nim ustaloną z góry oraz dość przewidywalną rolę. Jedni udają - na wzór mema z psem z kreskówki siedzącym z uśmiechem w płonącym pokoju - że wszystko jest fajnie. Drudzy, że tylko bicie w tarabany i przekładanie sprawy na święte nigdy, stanowi remedium na nadchodzący kryzys prezydencki.
Co gorsze, zarówno rząd jak i opozycja mają w swoich rękawach sporo mocnych i trudnych do podważenia argumentów. Oczywiście, jeśli potraktuje się je indywidualnie, zamiast w szerokim spektrum obecnej sytuacji oraz zapomni, że niektóre nawzajem się wykluczają. Przyjrzyjmy im się z bliska.
Co mówi władza? Jej zdaniem wybory prezydenckie muszą się odbyć w ustawowym terminie, a ponieważ dzieli nas od nich jeszcze około 45 dni, rzeczą nieroztropną byłoby zakładać już dzisiaj, że sytuacja nie ulegnie poprawie i i przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, nie będzie można ich przeprowadzić. Dzięki temu uniknie się konstytucyjnego chaosu oraz sytuacji w której urząd sprawuje głowa państwa, której kadencja już upłynęła. Równocześnie nie trzeba będzie wprowadzać stanu wyjątkowego lub stanu klęski żywiołowej, który nakłada dodatkowe obostrzenia na wolności obywatelskie, oraz po upływie którego (dwa miesiące z opcją jednorazowego przedłużenia), przez kolejnych 90 dni nie można przeprowadzić głosowania.
Rządzący uważają, że takie postawienie sprawy nie tylko narazi ich kandydata na straty - wystarczy wspomnieć o pogarszających się nastrojach społecznych i nadciągającym kryzysie gospodarczym - ale równocześnie sprawi, że będziemy musieli iść do urn na jesień. A kto zagwarantuje, że w tym czasie nie będziemy walczyć z nawrotem pandemii? I tutaj koło się zamyka. Dopóki się da, trzeba walczyć o 10 maja - głosi uproszczona logika Prawa i Sprawiedliwości. Inaczej wpłyniemy na nieznane wody i zaryzykujemy stabilnością całego systemu.
Co mówi opozycja? Choć cały obóz nie posługuje się spójną argumentacją, można przyjąć, że panuje w nim konsensus co do jednego - w sytuacji utrudnionej lub niemożliwej do prowadzenia kampanii wyborczej, głosowanie musi być przełożone. Pojawiają się tutaj oczywiście postulaty dbania o zdrowie głosujących, podnoszone są prawne przeciwwskazania przeprowadzenia głosowania w momencie ograniczenia wielu praw podstawowych (np. co z głosami Polonii?), ale ostatecznym remedium - warunkiem koniecznym, aby głosowanie posiadało legitymacje społeczną - jest wprowadzenie faktycznego stanu wyjątkowego. Bez uwzględnienia negatywnych konsekwencji z nim związane, które zgodnie z argumentacją liderów np. Koalicji Obywatelskiej, wcale nie muszą wystąpić.
Gdzieś na marginesie tej dyskusji przez chwilę zaświtała idea kolektywnego wycofania wszystkich kontrkandydatów prezydenta Andrzeja Dudy, ale wobec rzekomego zebrania wymaganych 100 tys. podpisów przez dodatkowe osoby "spoza układu", w tym Marka Jakubiaka, koncepcja bojkotu posypała się jak domek z kart. Który i tak nie miał fundamentów, bo wybory trzeba byłoby rozpisać 14 dni po niemożliwości ich przeprowadzenia.
Co jeszcze można zrobić? Jedna z rozsądnych, ale mających wiele wad opcji zasugerowanych przez część opozycji oraz Porozumienie, to przesunięcie wyborów prezydenckich równo o rok, gdy opadnie bitewny kurz. Dzięki temu walka z koronawirusem nie będzie się odbywała w cieniu kampanii, unikniemy również ryzyka zdrowotnego dla członków komisji obwodowych i głosujących. To rozwiązanie posiada jednak obiektywną przeszkodę i poważna wadę. Po pierwsze wymaga zmiany ustawy zasadniczej w celu tak dalekiego odłożenia głosowania, po drugie przedłuża kadencję głowy państwa o tak długo, że wszystkie wydawane przez prezydenta decyzje mogą być obarczone post factum wadami konstytucyjnymi.
Jak wybrnąć z tego impasu? Jak połączyć najlepsze strony argumentacji rządu oraz opozycji? Wydaje mi się, że możliwość jest tylko jedna. Wybory zamiast w ryzykownym epidemicznie maju, powinny się odbyć pod koniec lipca, kiedy większość specjalistów zapowiada czasowy spadek zachorowań oraz optimum klimatyczne, podczas którego wirus nie będzie miał sprzyjających warunków do namnażania. Dzięki temu unikniemy zagrożenia wynikającego z wprowadzenia stanu wyjątkowego, nie będziemy ryzykować zdrowia obywateli, przesunięcia wyborów na jesień, oraz wchodzenia na grząski grunt prezydenta, który rządzi po 6 sierpnia, czyli po upływie swojej kadencji.
Co musiałoby się stać, abyśmy mogli wprowadzić ten scenariusz w życie? Być może cud jeszcze większy, niż szybkie wynalezienie szczepionki na koronawirusa. Mowa o ponadpartyjnym porozumieniu rządu i opozycji, którzy w trosce o interes społeczny przegłosowują poprawkę konstytucyjną (albo ustawę, tutaj musieliby się wypowiedzieć eksperci), umożliwiającą wyjątkowe przełożenie wyborów o dwa miesiące od pierwotnego terminu. Ktoś zarzuci, że w lipcu będzie niska frekwencja. A w maju albo na jesień będzie wysoka? Dzisiaj priorytetem jest przede wszystkim bezpieczeństwo. Czy naszą klasę polityczną stać na taką dojrzałość i na porozumienie? Jako obywatele mamy prawo i obowiązek się jej domagać.
Marcin Makowski dla WP Opinie