Jakub Majmurek: nędza POPiS-u, czyli po debacie Kopacz-Szydło
- Trudno ocenić, czy tę rozczarowującą debatę wygrała Kopacz czy Szydło. Używając piłkarskiego porównania, mecz zakończył się brzydkim, wymęczonym, bezbramkowym remisem, po wyjątkowo mało emocjonującej grze. Ale dobrze, że debata w takim kształcie się odbyła. Pokazała ona całą nędzę i jałowość sporu pomiędzy PiS i PO. W ciągu ostatnich 10 lat zdemolował on polską politykę, wypłukał ją niemal całkowicie z treści i narzucił nam bezsensowne osie politycznego podziału – pisze Jakub Majmurek w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Żadna z liderek dwóch największych partii nie zaproponowała jakichkolwiek wiążących konkretów. Premier Ewa Kopacz mówiła o programie jednolitego kontraktu pracy i reformy podatkowej PO, który – co wytknęła jej słusznie Beata Szydło – jest kwestią odległej przyszłości i w szczegółach ciągle pozostaje niedookreślony. Prezes Szydło pokazywała teczkę ze swoją „umową z Polakami”. Nie była to co prawda teczka czarna, jak ta Stana Tymińskiego, ale równie tajemnicza co do swojej zawartości.
Obie polityczki zaliczyły też poważne gafy. Premier Kopacz uzasadniała wysyłanie sześciolatków do szkół zwiększaniem ich „konkurencyjności”, co jest chyba najgorszym możliwym sposobem tłumaczenia sensownej swoją drogą reformy edukacji przeprowadzonej przez PO. Beata Szydło nazwała Rosję „przede wszystkim naszym przeciwnikiem” – nawet jeśli to prawda, to poważna polityczka nie wyraża się tak publicznie o sąsiedzie, z którym jej kraj nie jest w stanie wojny. Rosyjska propaganda z pewnością wykorzysta jeszcze te słowa.
Nie wiem po tej debacie, jakie są mocne różnice w wizji Polski dwóch polityczek, jakich konkretnych polityk mogę się spodziewać w następnym roku ze strony ich rządów, jakie podatki zapłacę, jakie będą priorytety wydatkowe państwa, jaką politykę wobec Rosji czy konfliktu na Bliskim Wschodzie będziemy prowadzić, jak układać współpracę gospodarczą z Unią Europejską, Chinami czy Ameryką. Obie polityczki przerzucały się za to znanymi i zgranymi oskarżeniami: SKOK-i, złamane obietnice, afera podsłuchowa. Ale nawet to robiły bez energii i przekonania, jak aktorki rutynowo odgrywające rolę w przedstawieniu, o którym same marzą, by wreszcie spadło z afisza.
Winię za to także dziennikarzy prowadzących debatę. Nawet jeśli zadawali kandydatkom dobre pytania, nie byli w stanie wyegzekwować na nie odpowiedzi. Kandydatki często odpowiadały zupełnie nie na temat. Dobrym przykładem było pytanie zadane przez Piotra Kraśkę, dotyczące największych wyzwań stojących przed polską polityką zagraniczną. Dziennikarz słusznie wskazał na konflikt na Bliskim Wschodzie, ekspansję Rosji, traktat o utworzeniu sfery wolnego handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi (TTIP). Żadna z polityczek nie odniosła się konkretnie do żadnego z tych wyzwań, każda powtórzyła kilka banałów o silnej Polsce, silnej armii i naszej przyszłości w Europie. Naprawdę, ktoś powinien w studio, w imieniu widzów, upomnieć się głośno: „ale proszę mówić na temat!”.
Jedyny merytoryczny moment debaty to początkowa dyskusja nad minimalną płacą godzinową i programem jednolitego kontraktu zatrudnienia PO – ale obie polityczki powiedziały na ten temat zaledwie po kilka zdań. Jako wyborca lewicy nie znalazłem w tej debacie nic dla siebie. W wielu kwestiach obie polityczki kłóciły się, która z nich bardziej zacięcie bronić będzie - z mojego punktu widzenia – błędnej polityki, np. w kwestii pakietu klimatycznego. Takie zignorowanie, wręcz zniechęcanie, lewicowego wyborcy, to błąd – Beata Szydło i PiS walczy przecież o głosy bardziej socjalnych (choć niekoniecznie progresywnych kulturowo) lewicowych wyborców; Ewa Kopacz i PO o głosy tych, dla których ważne jest przynajmniej utrzymanie pewnego liberalnego minimum w kwestiach społecznych i kulturowych.
Poza propozycją wprowadzanie godzinowej stawki minimalnej (jak najbardziej słusznej) i populistycznymi hasłami o 500 złotych na każde dziecko, Szydło o sprawach socjalnych nie mówiła dużo – chwaliła się za to tym, jak PiS obniżał podatki i jak będzie wzorowo współpracował z przedsiębiorcami. Premier Kopacz próbowała atakować Beatę Szydło z kwestii praw kobiet, ale była w tym średnio przekonująca. Umówmy się zresztą, że premier Kopacz, jako szefowa partii, która przez osiem lat nie była w stanie uchwalić związków partnerskich, która na ostatniej prostej nie potrafiła obronić przed wetem prezydenta Dudy ustawy o uzgodnieniu płci, a na swoje listy zaprosiła wypraszającego niewierzących z kraju Ludwika Dorna, jest dla progresywnych kulturowo wyborców średnio wiarygodna.
Od żadnej z polityczek nie usłyszeliśmy też nic na temat takich kwestii, jak budownictwo mieszkaniowe, pomysły na finansowanie służby zdrowia, kształt finansowania nauki i kultury w najbliższych latach. W kwestii nauki punkty mogłaby zdobyć prezes Szydło – to PiS wydaje się być bardziej wrażliwy na postulaty środowiska naukowego, dotyczące np. finansowania mniejszych ośrodków i patologii systemu grantowego.
W kwestii kultury z kolei pozytywnie od kandydatki PiS na stanowisko szefowej rządu mogłaby się odróżnić premier Kopacz – pod rządami PO wykrystalizował się nie najgorzej działający system wspierania kultury, a do tego wielu ludzi ze środowiska artystycznego obawia się mechanizmów cenzorskich, jakie może wprowadzić PiS. Zamiast tego mieliśmy przerzucanie się zgranymi zarzutami, równie emocjonującymi, co mecz tenisa stołowego rozgrywany w domu spokojnej starości.
Zorganizowanie przez publiczną telewizję debaty tylko z dwiema kandydatkami wywołało spore kontrowersje. Protestowały pozostałe komitety wyborcze, zarzucając telewizji, że wbrew swej ustawowo określonej misji nadmiernie faworyzuje dwa podmioty. Formalnie rzecz biorąc, miały rację. Ale dobrze, że debata w takim kształcie się jednak odbyła. Pokazała ona całą nędzę i jałowość sporu pomiędzy PiS i PO. W ciągu ostatnich 10 lat (a zwłaszcza ostatnich pięciu) zdemolował on polską politykę, wypłukał ją niemal całkowicie z treści, narzucił nam bezsensowne osie politycznego podziału. Jedna strona krzyczała: „odebrać Polskę zdrajcom”; druga: „nie oddajmy Polski szaleńcom” – tak nie da się robić sensownej polityki, nie w tym stuleciu, nie w tej części świata. W poniedziałkowej debacie te okrzyki nie padały, ale jej merytoryczna pustka, jałowość i przewidywalność wzajemnych pretensji i zarzutów pokazuje jak obie wielkie partie zepsuły polską scenę polityczną w ostatniej dekadzie.
To wrażenie dobitnie mógł sobie uświadomić każdy, kto po debacie Kopacz-Szydło przełączył się na program Tomasza Lisa, dyskusję z udziałem liderów pozostałych komitetów (poza Pawłem Kukizem, który zaproszenie odrzucił). Co za kontrast! W końcu sensowne, merytoryczne, przekładające się na jakość życia Polaków spory. Ostre, ale konkretne dyskusje - bez śmiesznych, ciągle powtarzanych wzajemnych oskarżeń. Niemal każdy z występujących u Lisa liderów i liderek – Janusz Piechociński z PSL, Ryszard Petru z Nowoczesnej, Barbara Nowacka z ZL, Przemysław Wipler z KORWIN, Marcelina Zawisza z Razem – wypadł bardziej wyraziście, charyzmatycznie i „kanclersko” niż prezes Szydło i premier Kopacz. Pamiętajmy o tym w niedzielę. Nie wiem, co musiałyby zrobić bohaterki poniedziałkowej debaty, by we wtorkowym starciu w szerszym gronie wypaść jakkolwiek przekonująco.
Z drugiej strony, jak wiemy z kampanii prezydenckiej, przegrana debata telewizyjna nie oznacza jeszcze przegranych wyborów. POPiS – to lub inne skrzydło – znów wygra wybory. Ale miejmy nadzieję, że do polityki dostaną się też nowe siły, które wyzwolą naszą polityczną dyskusję z jałowych sporów, w których tkwi od dekady. I że zamiast o Smoleńsku, podsłuchach czy SKOK-ach w przyszłym parlamencie porozmawiamy na serio na przykład o podatkach, ubezpieczeniu emerytalnym dla artystów czy związkach partnerskich.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski