Jacek Żakowski: diabelski wybór Prezesa
- W najbliższych miesiącach Jarosław Kaczyński będzie musiał dokonać diabelskiego wyboru. Albo dużo odważniej niż jego poprzednicy ruszy w stronę integracji i będzie do niej zachęcał inne kraje na czele z Niemcami, Francją, Anglią i Wyszehradem, albo stanie się dla Europy kimś w rodzaju ojca rozdrobnienia, czyli Krzywoustego, po którym możemy znów wiele pokoleń czekać na europejskiego Łokietka – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.
To kolejny głos w debacie Opinii WP na temat Polski po wyborach parlamentarnych.
Prezes Jarosław Kaczyński ma dziś pełnię władzy w Polsce. Nie zazdroszczę. Od bardzo dawna żaden polski polityk nie rządził w sytuacji, w której Polska wygrać może tak mało, a przegrać tak dużo. I w której przegrać przyszłość Polski i Polaków jest tak piekielnie łatwo.
Zdobycie pełni władzy w Polsce to była bułeczka z masełkiem w porównaniu z tym, czym będzie sprawowanie jej przez najbliższe lata. Zwłaszcza dla polityka szczerze patriotycznego, a jednocześnie reprezentującego silne przywiązanie do tradycyjnych wartości, tożsamości, symboli, instytucji.
Polska ma za sobą najlepsze ćwierć wieku od stuleci. Ale nie można wykluczyć, że było to też najlepsze ćwierć wieku na wieki. A przynajmniej na wiele kolejnych dekad. Mieliśmy wspaniały czas. Byliśmy bezpieczni, wolni, bogaciliśmy się, uczyliśmy się, nadrabialiśmy nasze zacofanie. Poprawiało się nam pod każdym względem. Wiele wskazuje, że ten czas nie z naszej winy się skończył. Nasze wybory w coraz większym stopniu decydują o tym, o ile gorzej będzie nam w przyszłości.
Nie myślę o tym, że (zapewne) gorzej będzie tym osobom publicznym, które nowa władza utożsamia ze starą. Tych, którzy mają powód cieszyć się z powyborczej zmiany, dotyczy to tak samo, jak tych, którzy są wynikiem wyborów zmartwieni, zaniepokojeni i zasmuceni. Może przejściowo jednym będzie gorzej w trochę większym stopniu, a drugim w trochę mniejszym, ale na dłuższą metę różnice wynikające z politycznych sympatii i związków pewnie nie będą miały znaczenia. Zagrożenia dotyczą nas wszystkich jako terytorialnej, kulturowej i politycznej wspólnoty.
Nie chcę krakać, ale sytuacja Polski od bardzo dawna nie była tak trudna. Można się spierać, czy od dziewięćdziesięciu lat, od trzystu czy od dwudziestu pięciu, ale i tak wiadomo, o co chodzi. Ta krocząca zmiana nie ma wiele wspólnego z wynikami ostatnich wyborów w Polsce, ale jej dalszy bieg w znacznym stopniu wyniknie z tego, jak te wybory zmienią polską politykę. Dla naszej przyszłości to, jak polska polityka wpłynie na nasze otoczenie, jest dużo bardziej istotne, od tego jak zmieni samą Polskę.
Formalnie wszystko jest z grubsza tak, jak było rok czy pięć lat temu. Instytucjonalnie jeszcze nic dramatycznego i nieodwracalnego się nie stało. Ale zewnętrzne przesłanki naszych sukcesów znikają, a w ich miejsce pojawiają się rosnące zewnętrzne zagrożenia. Źródłem tych zagrożeń jest, najogólniej mówiąc, relatywne słabnięcie Zachodu w obliczu rosnących zewnętrznych presji, oraz chaos w naszym otoczeniu podgrzewany przez niedemokratyczne potęgi - jak Rosja - które nie są w stanie rozwijać się wewnętrznie, więc szans na przetrwanie coraz gwałtowniej szukają w ekspansji.
Zachód, zbliżenie z którym dało Polsce szansę na sukcesy ostatniego ćwierćwiecza, jest gospodarczo, demograficznie, technologicznie i nawet militarnie wystarczająco silny, by stawić czoła wyzwaniom, ale nie jest wystarczająco zwarty politycznie, by ze swojej siły korzystać.
Politycznie Europa przypomina dziś Polskę w okresie rozbicia dzielnicowego. Niby w sumie ma ogromny potencjał, ale nie umie go w sposób skoordynowany używać. Niby istnieje seniorat - w skali europejskiej seniorem jest Berlin, w skali całego Zachodu Waszyngton - ale każdy lokalny suweren (państwo), a nawet senior globalny i kontynentalny, próbuje piec sobie swoje pieczenie za plecami i wbrew interesom wspólnoty. To sprawia, że niby zachodnia wspólnota w dalszym ciągu istnieje, ale blednie, słabnie i stopniowo zanika.
Po dekadach błędnej neoliberalnej polityki każdy na Zachodzie ma tyle własnych wewnętrznych problemów, że niemal całkowicie go one pochłaniają. Pod wpływem generalnego kryzysu Zachód dezintegruje się na wielu poziomach. W Unii rosną podziały na północ i południe oraz na wschód i zachód. W NATO rośnie napięcie między USA a starą kontynentalną Europą. Ameryka ciąży ku Pacyfikowi. Wielka Brytania zbliża się do wystąpienia z Unii. Niemcy tracą euroentuzjazm, podobnie Holendrzy. We Francji do władzy zbliżają się ksenofobiczni eurosceptycy. Antyunijne nastroje dominują na Węgrzech, w Słowacji i Czechach. Słabną nie tylko zachodnie wspólnoty (w tym Unia), ale także państwa. Niepodległości chcą Katalonia i Szkocja. Belgia się przełamuje. Bawaria chce więcej suwerenności. Ksenofobia przybiera na sile w Skandynawii i Austrii.
Nikt roztropny nie powie jeszcze, że Zachód (UE+NATO) jest w rozsypce, ale można odpowiedzialnie powiedzieć, że widmo rozsypki wisi jak nigdy wcześniej nad całą wielowymiarową konstrukcją Zachodu. I że ta rozsypka realnie nam grozi. Polsce grozi bardziej niż innym. Dlaczego? Mamy ekspansywnych i niestabilnych sąsiadów, którzy przez ćwierć wieku byli dla Polski niegroźni, bo byli słabi i pogrążeni w wewnętrznym chaosie, a Zachód był silny i stosunkowo zwarty. Teraz sytuacja się zmieniła. Wschód się konsoliduje i mobilizuje, a Zachód, którego sile i bogactwu zawdzięczamy polską szansę poprzedniego ćwierćwiecza, słabnie i popada w chaos. Dla Polski jest to groźne, a może być fatalne. Jeśli ten proces będzie toczył się dalej, znajdziemy się w tragicznym położeniu.
W tej sytuacji nasz los zależy od dwóch czynników: po pierwsze, od tego, czy uda się powstrzymać wielowymiarową dezintegrację Zachodu i szybko osiągnąć kolejne etapy integracji (w UE i w NATO), oraz, po drugie, od tego czy Polska utrzyma, a potem umocni swoją pozycję w obrębie Zachodu, czy też będzie jego częścią "na doczepkę", czyli na niezbyt długo. Jeśli oba warunki zostaną spełnione, Zachód będzie miał szansę sprostać zagrożeniom, a Polska ma szansę na kolejne dekady spokoju. Jeśli nie, w najlepszym razie staniemy się strefą buforową między Zachodem a Wschodem i czymś w rodzaju rosyjsko-niemieckiego kondominium. To by miało dość oczywiste skutki nie tylko dla naszej faktycznej suwerenności, ale też dla naszego rozwoju i jakości życia.
Taka z grubsza jest stawka polskiej polityki na najbliższe lata. Możemy istotnie wzmocnić Polskę, wzmacniając spoistość Zachodu, lub wbić sobie osinowy kołek i skazać się na zależność od wschodnich satrapii, rozwalając Zachód, a nawet hamując jego dalszą integrację.
Problem polega na tym, że Kaczyński ma wprawdzie ultraintegracyjny, faktycznie federacjonistyczny, epizod w postaci propozycji stworzenia stutysięcznej armii Unii Europejskiej, którą zgłosił, gdy PiS był pierwszy raz u władzy, ale poza tym konsekwentnie stosuje eurosceptyczną retorykę i obstaje przy tradycyjnym modelu suwerenności. Sformułowania typu "nikt nam nie będzie narzucał...", "Polska będzie sama decydowała..." itp. są w jego wypowiedziach na unijne tematy standardem. Nie różni go to zresztą specjalnie od polityków PO. W praktyce oznacza to zaś blokowanie dalszej integracji Zachodu i odsuwanie nas od integrujących się wokół Niemiec państw europejskiego trzonu.
Dla krajów, które w dalszej integracji widzą szansę przeciwstawienia się rosnącym na południu (uchodźcy) i wschodzie (Rosja, ISIS) wyzwaniom oraz wewnątrzunijnym napięciom, retoryka Kaczyńskiego oznacza, że jeśli chcą z integracją zdążyć nim wyzwania staną się nie do opanowania, nie mogą się na Polskę oglądać. To nas popycha w stronę kondominium i strefy buforowej.
Prezes Kaczyński to oczywiście rozumie i chce tego uniknąć. Ale rozumie też, że z punktu widzenia Polski nawet integracja części Zachodu bez naszego udziału jest lepsza niż dezintegracja, której najbardziej życzy sobie Putin, ISIS oraz część amerykańskich konserwatystów. Prawdziwy wybór prezesa Kaczyńskiego w sprawach międzynarodowych ma więc wymiar klasycznej greckiej tragedii. Musi się decydować między wyrzeczeniem się kolejnych elementów państwowej suwerenności na rzecz udziału w integracji Zachodu a utratą nieznanej części suwerenności, gdy słabnący ekonomicznie i politycznie Zachód zintegruje się bez nas i wpływami w strefie buforowej podzieli się z Rosją.
Jest też trzeci, najtragiczniejszy, wariant, w którym do istotnej integracji Zachodu nie dojdzie na skutek zgodnego oporu odbudowanej Grupy Wyszehradzkiej wspartej przez Francję po zwycięstwie Marine Le Pen i Anglię Jamesa Camerona. Dla Anglii i Francji stworzyłoby to problem w ich relacjach m.in. z Rosją. Dla Polski oznaczałoby powrót do roli "bożego igrzyska", gdzie mocarstwa grają swoje gry, a Polacy nie mają wiele do powiedzenia.
Wielu polityków w wielu sprawach zmienia retorykę nazajutrz po wyborach. Problem polega na tym, że wizja suwerenności nie jest jedną z wielu takich "spraw" jak system podatkowy czy miejsce prokuratury wśród instytucji władzy. Jest jądrem tożsamości. I to nie tylko politycznej. Dramat polega na tym, że Jarosław Kaczyński musi złożyć ofiarę z fundamentu swojej tożsamości, by Polska nie musiała składać ofiary ze swojej suwerenności. Jest to wybór diabelski. Ale nie ma od niego ucieczki. Nawet odsunąć w czasie się go specjalnie nie da, bo wyzwania już dzisiaj przywalają (by nie powiedzieć: rozwalają) Zachód.
W najbliższych miesiącach Jarosław Kaczyński będzie musiał dokonać diabelskiego wyboru. Albo dużo odważniej niż jego poprzednicy ruszy w stronę integracji i będzie do niej zachęcał inne kraje na czele z Niemcami, Francją, Anglią i Wyszehradem, albo stanie się dla Europy kimś w rodzaju ojca rozdrobnienia, czyli Krzywoustego, po którym możemy znów wiele pokoleń czekać na europejskiego Łokietka.