Zaczął się najbardziej żenujący etap kampanii wyborczej: debata o debacie. Wszystko "wina Tuska"
Kandydat PO nie przyjdzie na debatę do mediów publicznych, bo rządzi tam PiS, a kandydat PiS nie przyjdzie do krytycznych władzy mediów prywatnych. Tak, zaczęło się. Debata o debacie to najbardziej żenujący element każdej polskiej kampanii wyborczej.
W Warszawie Rafał Trzaskowski proponuje debatę na tydzień przed pierwszą turą wyborów. Patryk Jaki się zgadza, wypominając przy okazji, że sam proponował to już dwa tygodnie temu. I że kandydat Koalicji Obywatelskiej nie potwierdził jeszcze udziału w debacie na temat sportu, organizowanej przez Legię Warszawa i 300politykę.
W Gdańsku Paweł Adamowicz nie weźmie udziału w debacie organizowanej przez publiczne Radio Gdańsk. W oświadczeniu jego sztab przekonuje, że zaproszenie przyszło na ostatnią chwilę. Z kolei kandydat PiS Kacper Płażyński nie pojawi się na debacie organizowanej przez Agorę. Jarosław Wałęsa z PO nie przyjdzie więc na żadną z nich. W Poznaniu Jacek Jaśkowiak z PO nie przyjdzie do TVP, a w Szczecinie na debacie Agory nie pojawi się Bartłomiej Sochański z PiS. We Wrocławiu na debacie nie pojawi się Jacek Sutryk, kandydat Koalicji Obywatelskiej.
Z udziału w debacie TOK FM zrezygnował kandydat PiS na prezydenta Radomia Wojciech Skurkiewicz. Tłumaczył, że to protest przeciwko "brudnej kampanii". "Chociaż Agora nie wymienia mnie w swojej kampanii pomówień, protestuję przeciwko metodom, jakich używa. W polityce trzeba się spierać na programy, a nie na pomówienia i plotki" - tłumaczył Skurkiewicz, były dziennikarz.
Zobacz także: Mocne słowa o wyborach. "Jesteśmy głupkami wchodzącymi w demokrację"
Można tak wyliczać w nieskończoność. O spieraniu się na programy jako najważniejszym elemencie kampanii mówi każdy kandydat. Ale w większości przypadków to nieprawda. Bo debata wyborcza może pomóc, ale może też zaszkodzić. I wielu kandydatów boi się to ryzyko podjąć. Zapewne nadal pamiętają debatę Tusk-Kaczyński z 2007 roku, której część komentatorów (na wyrost) przypisuje wygraną PO.
Pokutuje przekonanie, że liderom wyborczego wyścigu nie opłaca się stawać do debat. Zwykle więc próbują się z nich wykręcić, ograniczyć ich liczbę, a przede wszystkim uzgodnić takie warunki, aby ryzyko porażki było jak najmniejsze. Stąd kandydaci unikają wizyt w mediach, które uznają za nieprzychylne. Mogliby taką wizytę wykorzystać do próby przekonania do siebie wyborców, do których normalnie nie mieliby dostępu, do sięgnięcia poza swój twardy elektorat. Ale wybierają zachowawcze, bezpieczniejsze wyjście - po pierwsze nie stracić.
Wnioski są dwa, oba smutne. Po pierwsze kandydaci są słabi i wiedzą o tym. Mało jest takich, którzy są przekonani, że poradzą sobie w bezpośrednim starciu z konkurentami. Z tego zresztą wynikają kolejne bojkoty tych czy innych programów telewizyjnych przez PO czy PiS.
Wniosek drugi jest jeszcze smutniejszy. Kandydaci są przekonani, że kultura polityczna w Polsce jest na tak niskim poziomie, że pominięcie debaty przedwyborczej im się upiecze. Kalkulują, że straty wizerunkowe wynikające z takiej dezercji będą mniejsze, niż ewentualne straty spowodowane słabym występem w bezpośrednim starciu z konkurentami. I dopóki to się nie zmieni, dopóki nie będzie silnej presji wyborców, debaty będą traktowane jako coś, co można sobie odpuścić.
I o ile w wyborach samorządowych znacznie łatwiej jest na bezpośrednie dotarcie do kandydata czy jego sztabu, o tyle w zbliżających się wielkimi krokami wyborach parlamentarnych czy prezydenckich, debata przedwyborcza jest najlepszą szansą na poznanie i porównanie programów wyborczych. Dlatego w 2019 i 2020 r. "debata o debacie" będzie jeszcze bardziej żenująca.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl