Warzecha: "Nauczyciele chcą rozmawiać o kasie? Porozmawiają. O euro" (Opinia)
Strajk nauczycieli wkracza w drugi tydzień z falą potężnych emocji i w klinczu, który na razie nie pozwala go zakończyć. Do tego PiS wrzuca w kampanię kolejny wątek – niezgodę na przyjęcie euro. Na tym, podobnie jak na strajku nauczycieli, raczej wygra niż przegra.
Rządowi udało się przeprowadzić egzaminy gimnazjalne niemal gładko. Pojawiające się tu i ówdzie informacje, że ich legalność może zostać zakwestionowana ze względu na nadzorujące je osoby, to raczej myślenie życzeniowe, szczególnie że zakwestionować by ją musiała sama władza, której na tym nie zależy.
Podobnie, prawdopodobnie, przebiegną egzaminy ósmoklasistów w tym tygodniu. To wytrąca ZNP z ręki najgroźniejszą broń, a wśród wielu strajkujących wywołuje widoczną frustrację i wściekłość. Owszem, związek może wciąż starać się sabotować matury, ale to byłaby już nawet nie opcja atomowa, lecz armagedon.
Czas działa na niekorzyść strajkujących
Nawet najbardziej zaciekli nauczyciele muszą rozumieć, że matura w polskich warunkach to najważniejszy egzamin w życiu i ściągnęliby na siebie wściekłość ogromnej części Polaków, gdyby próbowali po ten środek nacisku sięgnąć. Też zresztą prawdopodobnie nieskutecznie, bo MEN mógłby stworzyć fastrygę prawną, pozwalającą przystąpić do matury każdemu. W tym wypadku zatem czas działa na niekorzyść strajkujących.
Tym bardziej, że będzie postępowało znużenie strajkiem i niedogodnościami, które w związku z nim spadają na rodziców. W szkołach podstawowych okres egzaminów to i tak wolne dla reszty uczniów, ale potem jest czas na normalną naukę, w tym tradycyjne nadrabianie materiału przed końcem roku i poprawianie ocen. Rodzice będą coraz bardziej zniecierpliwieni. Strajk będzie się stawał coraz bardziej jałowy i budził coraz większą irytację.
Jarosław Kaczyński: Platforma chce euro, my mówimy "nie"
Można nawet założyć, że gdyby rząd zrobił choć małe ustępstwo, ZNP po paru kolejnych dniach mogłoby protest przynajmniej bezterminowo zawiesić. Jednak na stole musiałoby się pojawić coś, co pozwoliłoby związkowi i jego szefowi uratować twarz. Nie musiałaby to być całkowicie nowa propozycja – wystarczyłoby coś, co stwarzałoby choć pozory ustępstwa ze strony władzy, na tyle niewielkiego, żeby nie sprowokowało natychmiast kolejnych grup do coraz dalej idących żądań (o to musi dbać rząd).
Tyle że liderzy PiS nie widzą w tej chwili powodu, aby takie ustępstwo poczynić, bo prawdopodobnie są przekonani, że już tę bitwę wygrali – i mają sporo racji. Rodzice i uczniowie liczą się tutaj najmniej. Na stole leży jedynie propozycja organizacji okrągłego stołu o edukacji, który w warunkach roku wyborczego i pod naciskiem strajkujących nie ma sensu. Ale wygląda to na wyjście z jakąś propozycją.
Kaczyński zmarginalizował temat strajku
Podczas konwencji PiS w Lublinie temat nauczycieli i edukacji się nie pojawiał (przypomnę, że w poprzednim tygodniu konwencję PiS zdominował temat "Krowa +"). Pojawił się natomiast nieco odgrzany temat przystąpienia Polski do strefy euro, do czego Polska teoretycznie się zobowiązała, podpisując traktat akcesyjny, tyle że bez konkretnego terminu.
To nie przypadek – Kaczyński dobierając w ten sposób naczelny temat swojego wystąpienia (poza rytualnymi potępieniami opozycji), pokazuje nauczycielom, że nie są dziś głównym zagadnieniem i tematem.
Daje sygnał, że władza powoli przechodzi nad ich strajkiem do porządku dziennego, więc jego kontynuowanie nie ma większego sensu. Temat wspólnej waluty zawrotnej kariery podczas kampanii zapewne nie zrobi, ale już doczekał się odpowiedzi ze strony opozycji. Ta wprawdzie nie zaczęła nawoływać, żeby euro natychmiast przyjąć, ale tradycyjnie zaczęła wytykać PiS, że jego rządy sprowadziły "drożyznę", czyli że ceny już są "europejskie".
To odpowiedź na stwierdzenie prezesa PiS na weekendowej konwencji, że władza chce dla Polaków europejskich wynagrodzeń, a nie europejskich cen.
Przez najbliższe dni będziemy mieć zatem korowody wokół euro, a strajk nauczycieli trochę zejdzie na drugi plan – choć oczywiście media sprzyjające opozycji będą starały się podgrzewać temat na potęgę, a media sprzyjające władzy – marginalizować go.
Zobacz także: Strajk nauczycieli. Manifestacja poparcia w Gdańsku
A przyznać trzeba, że z tematem euro PiS trafił dobrze. Nie jest to oczywiście żadna nowość. Euro już od dawna jest jednym z elementów bezmyślnie powielanego pakietu gotowców jednej i drugiej strony.
Strach przed euro wiecznie żywy
Jedna strona twierdzi, że euro to dla polskiej gospodarki tylko szkody, druga – że to niezbędny składnik europejskości. Tyle że tutaj to PiS trafia bezbłędnie w emocje większości Polaków: w sondażu dla "Super Expressu" aż 65 procent badanych opowiedziało się przeciwko przyjmowaniu wspólnej waluty i nie jest to nic niezwykłego. Sceptycyzm wobec euro stale pozostaje w Polsce na wysokim poziomie, znacznie przekraczającym rozmiar elektoratu ugrupowania rządzącego.
W tym akurat wypadku nie są to zresztą czyste emocje. Polacy jeżdżą po Europie i widzą, jakie skutki miało przyjęcie euro w bliskich nam krajach regionu: na Słowacji czy w państwach bałtyckich. Ani ludzie stamtąd, ani Polacy nie są tymi skutkami zachwyceni. W tej sprawie opozycja jest na przegranej pozycji, bo chodzi tu o nasze portfele, a wtedy wszelkie pompatyczne deklaracje o europejskości tracą znaczenie.
Być może opozycja będzie grała w tej sprawie opowieścią o tym, że PiS prowadzi nas do Polexitu, skoro nie chce przyjęcia euro (w tej chwili – jak zaznaczali Kaczyński i Morawiecki), lecz skuteczność takiego zabiegu raczej nie będzie potężna. Opozycja wpada tu we własne sidła. Gdyby od lat nie podchodziła do euro w tak dogmatyczny sposób, dziś nie zostałaby przez PiS zapędzona w kozi róg w tej kwestii.
Na razie sondaże pokazują głównie preferencje dotyczące głosowania do Parlamentu Europejskiego, a więc występuje w nich Koalicja Europejska, a nie sama PO. Ale portal dorzeczy.pl opublikował właśnie sondaż dotyczący preferencji w głosowaniu do Sejmu i tu rezultat jest ciekawy: PiS nie tylko wygrywa, ale w ostatnim czasie jeszcze zyskuje, wprawdzie niewiele, bo 1,2 punktu, ale jednak.
Ma w ten sposób poparcie na poziomie 43,8 proc. Platforma Obywatelska (tu występująca samodzielnie, bo nie wiadomo, czy do wyborów krajowych pójdzie w koalicji) natomiast traci punkt i dostaje 25,7 proc. Do Sejmu wchodzą jeszcze: Wiosna (8,2 proc.), Kukiz ’15 (6,4 proc.) oraz PSL (5 proc.). Nawet gdyby w prosty sposób zsumować poparcie dla trzech ugrupowań opozycji, przekraczających próg (poza Kukiz ’15), to i tak nie przebijają wyniku samego PiS. W tej konfiguracji, po przeliczeniu na mandaty, ugrupowanie Kaczyńskiego rządziłoby samodzielnie.
A co, jeśli Grzegorzowi Schetynie wcale nie zależy na tym, żeby przejąć na jesieni władzę? Jeśli nie ma na to ochoty, wiedząc, że koniunktura gospodarcza może się w każdej chwili skończyć, a jeżeli nadal będzie rządzić PiS, to on będzie musiał się zmagać z efektami własnego rozdawnictwa przy kurczących się zasobach?
Remis w wyborach do PE powinien wystarczyć przewodniczącemu PO, żeby pozostać przy władzy w swojej partii. Niech władzę na jesieni ponownie weźmie PiS, najlepiej z koalicjantem, bo wtedy trudniej się rządzi. Wówczas w 2020 roku można by – ułożywszy się odpowiednio z Tuskiem – liczyć na jego wygraną z Andrzejem Dudą w wyborach prezydenckich. Prezydent z innego obozu politycznego, rządy koalicyjne i słabnąca gospodarka oraz rosnące roszczenia różnych grup – to może PiS wykończyć przed upływem całej następnej kadencji. Może taki jest plan Schetyny?