Spór o pomniki Armii Czerwonej. O rosyjskiej schizofrenii historycznej
Spór o pomniki sowieckie, którego jesteśmy świadkami, to nie tylko efekt historycznego cynizmu władz Federacji Rosyjskiej. To również świadectwo tego, że Rosja dotąd nie rozliczyła się uczciwie w własną komunistyczną przeszłością.
Spór o pomniki sowieckie, którego jesteśmy świadkami, to nie tylko efekt historycznego cynizmu władz Federacji Rosyjskiej. To również emanacja niespójnej rosyjskiej polityki historycznej.
Deklaracja dr. Łukasza Kamińskiego, prezesa IPN, że Instytut ''będzie zachęcać samorządy do likwidowania sowieckich pomników'', wywołała w ostatnich dniach zdecydowaną reakcję władz rosyjskich. Kremlowscy oficjele prześcigali się w kalibrze epitetów, jakimi obdarzali ten pomysł. Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ, wyraziła nadzieję, iż polskie władze odstąpią od zamiaru ''graniczącego z barbarzyństwem''. Władimir Miedinski, minister kultury Federacji Rosyjskiej, nazwał projekt "oburzającym" i "obraźliwym" dla Rosjan. Szef rosyjskiego MSZ, Siergiej Ławrow zagroził, że jakichkolwiek działań w tej sprawie Rosja ''nie pozostawi bez odpowiedzi''. Zarzucił też Polsce, że takim zamiarem łamie wcześniejsze polsko-rosyjskie ustalenia z lat 90. ''Umknęło'' mu jednak, że stosowne porozumienia umożliwiają likwidację monumentów niezwiązanych z miejscami pochówku czerwonoarmistów. Ponadto rosyjska strona ''przeoczyła'', że rzeczona ''likwidacja'' nie oznacza wcale ich zniszczenia, ale demontaż i przeniesienie do
skansenu pomników epoki PRL. O zamiarze jego utworzenia mówił dr Paweł Ukielski, wiceszef IPN.
Oczywiście to nie pierwszy raz, gdy Rosja deklaruje swoje niezadowolenie związane z planami pozbycia się z polskich miast licznych pomników wdzięczności czerwonoarmistom, które Armia Czerwona często stawiała sama sobie, i to własnymi rękami. Poza tym, ZSRR nie należały się żadne szczególne podziękowania, ponieważ nazistowskie zniewolenie Polski zastąpił on kolejnym - komunistycznym. I nie łudźmy się - z pewnością doskonale zdają sobie z tego sprawę obecne władze Rosji. Dlatego w publicystycznym dyskursie często mówi się o rosyjskim cynizmie w żonglowaniu prawdami, półprawdami i nieprawdami polsko-rosyjskiej historii. I jest to zasadniczo sąd trafny, ale jednak płytki. Płytki, bo nie dostrzega głębokiego korzenia rosyjskiego sposobu rozgrywania bieżącej polityki za pomocą fałszowania dziejów.
Przeszłość Rosji jest piękna, a przyszłość jeszcze piękniejsza
26 grudnia 1991 ostatecznie wykoleił się Związek Radziecki. Wraz z nim upadła dotychczasowa narracja historyczna, która legitymizowała istniejący ład polityczny. Pojawiła się pustka, którą należało czymś wypełnić. Nowa oficjalna narracja historyczna zaczęła się wykluwać wtedy, gdy do władzy, po niezbyt udanych rządach Borysa Jelcyna, doszedł Władimir Putin. Trafnie scharakteryzował ją rosyjski publicysta Ilja Budrajtskis, który w jednym z wywiadów dla ''Krytyki Politycznej'' powiedział, że polityka historyczna Putina ma dwa główne cele: utożsamić historię ''Rosji i Rosjan z historią państwa – postrzeganego jako coś zachowującego ciągłość od czasów Rusi Kijowskiej do dziś'' i przedstawić ją jako ''historię bez sprzeczności''. Nie trzeba być wybitnym historykiem, by zrozumieć, że jest to zadanie niewykonalne. No bo jak inaczej nazwać próbę zszycia w jedną ideologiczną całość prawosławnej carskiej Rosji, komunistycznego i ateistycznego Związku Radzieckiego oraz czegoś, co wyłoniło się po rozpadzie tego
ostatniego? Ale to nie zraziło kremlowskich ideologów. Uznali, że – jak napisał Mikołaj Banaszkiewicz w artykule "Zapętlenia polityki historycznej – przypadek rosyjski" - ''esencją historii państwa rosyjskiego (Rurykowiczów, Romanowów, bolszewików) była tradycja silnego państwa, przedkładającego wartości wspólnotowe nad fałszywie pojmowanym indywidualizmem, państwa wzbudzającego podziw jego wrogów i dumę poddanych''.
W ten sposób na jedną nitkę dziejów nanizano Aleksandra Newskiego, Piotra I Wielkiego, Lenina i – rzecz jasna – Stalina. Dziejów, dodajmy, chwalebnych, bo żadnych innych Rosja przecież nie miała i mieć nie mogła. Ogólny klimat nowej rosyjskiej polityki historycznej świetnie oddają słowa wypowiedziane przez hrabiego Aleksandra von Benckendorfa, najbliższego dygnitarza cara Mikołaja I: ''Przeszłość Rosji jest piękna, jej teraźniejszość wspaniała, a przyszłość przekracza to wszystko, co tylko może sobie przedstawić ludzka wyobraźnia. Oto kąt widzenia, pod którym musi być opisywana przez Rosjanina historia Rosji''. Oczywiście, ta historyczna ''jedność w sprzeczności'' pozwala na dość dowolne manipulowanie przeszłością, aż poza granicę pospolitego kłamstwa.
Tak oto historia w Rosji stała się narzędziem polityki, a uczciwe rozliczenie się z własną przeszłością zastąpiła propagandowa atrapa. Dlatego ci, którzy się na to nie godzą i nie podzielają dziejowego optymizmu hrabiego von Benckendorfa - jak choćby badające stalinowskie zbrodnie Stowarzyszenie ''Memoriał'' - nie mają łatwego życia. Natomiast - jak zauważył politolog Gleb Pawłowski - inni Rosjanie czują się ''potomkami zarówno czerwonych, jak i białych, dziećmi rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów''. Nawet jeśli jest to niemożliwe.
Zwycięzca i ofiara w jednym
Dla rosyjskiej polityki historycznej nie ma chyba większej świętości niż Wielka Wojna Ojczyźniana z lat 1941-1945. Pamięć o niej jest stale podsycana przez władze. Ale nie jest ona animowana sztucznie. Po prostu Kreml dmucha na żar, który skrzy się od dziesięcioleci. Niestety, towarzyszy temu uporczywe niedostrzeganie zła, jakiego dopuściła się Armia Czerwona w Polsce i w innych krajach, jak i tego, że przyniosła ze sobą stalinowski terror. Ta ślepota nie jest jednak tylko owocem politycznego kłamstwa, ale również emanacją świadomości samych Rosjan. Jak pisze cytowany wcześniej Banaszkiewicz, nie potrafią oni ''przyjąć racji państw nadbałtyckich, dla których zwycięski pochód Armii Czerwonej oznaczał powrót do zniewolenia; więcej – nie rozumieją, jak można porównywać naturę niemieckiego nazizmu i radzieckiego komunizmu – takie zestawienia (w Polsce uznane za aksjomat) uważają za niesprawiedliwe i krzywdzące''.
Ale nie tylko optymizm historyczny von Benckendorfa uniemożliwia Rosjanom uczciwe spojrzenie na Wielką Wojnę Ojczyźnianą i rzeczywistą rolę Armii Czerwonej. To także głębokie – i w dużym stopniu uzasadnione – poczucie bycia narodem głęboko zranionym przez II wojnę światowej. Kłopot tylko w tym, że nałożyło się ono na istniejący już wcześniej w Rosji kompleks ofiary. Artykułował je choćby Stalin, gdy pisał o Rosji: "Bili ją chanowie mongolscy. Bili bekowie tureccy. Bili feudałowie szwedzcy. Bili jaśnie panowie polsko-litewscy. Bili kapitaliści anglo-francuscy. Bili baronowie japońscy. Bili wszyscy - za zacofanie". I na tym poczuciu historycznej krzywdy dziś bardzo umiejętnie gra Putin. ''Chyba w coraz większym stopniu rosyjska polityka zmierza ku wykreowaniu pewnego ogólnego przekonania, że Rosja zawsze była ofiarą'' - powiedział mi w jednym z wywiadów prof. Włodzimierz Marciniak. A zapytany o to, jakie ma to znaczenie dla bieżącej polityki, odpowiedział: ''Napędzane przez mit ofiary poczucie zagrożenia
zewnętrznego i wewnętrznego zwiększa gotowość do akceptacji represyjnego reżimu. Przekaz jest klarowny: w obliczu niebezpieczeństwa naród powinien zjednoczyć się wokół pułkownika Putina i poprzeć prześladowanie wrogów''.
Dlatego rosyjskie pretensje dotyczące polskich planów przeniesienia sowieckich pomników są nie tylko wyrazem wyrachowanej i nastawionej na prowokację gry politycznej. Swoje źródło mają w głęboko schizofrenicznym stosunku, jaki Rosja ma do własnych dziejów. Od blisko 20 lat wyraża się on w przedziwnej polityce historycznej, która aż zgrzyta od wewnętrznych sprzeczności, gdyż próbuje pożenić ze sobą pozostające w jaskrawej sprzeczności tradycje i wartości.
###Robert Jurszo, Wirtualna Polska