Rafał Woś: rewolucja PO bez kropki nad "i"
- Na pierwszy rzut oka ekonomiczny program PO jest bardzo wrażliwy społecznie. Ale tylko na pierwszy rzut oka – pisze Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta pisze, że rozwiązania zaproponowane przez Platformę idą w kierunku, w którym należy przesuwać polską gospodarkę „po latach ostrego liberalnego zaczadzenia”, które doprowadziło u nas m.in. do dramatycznego rozjazdu produktywności i płac oraz „uśmieciowienia” rynku pracy. Dlaczego propozycje PO wciąż pozostawiają jednak wiele do życzenia?
- Na pierwszy rzut oka ekonomiczny program PO jest bardzo wrażliwy społecznie. Ale tylko na pierwszy rzut oka – pisze Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta zauważa, że rozwiązania zaproponowane przez Platformę idą w kierunku, w którym należy przesuwać polską gospodarkę „po latach ostrego liberalnego zaczadzenia”, które doprowadziło u nas m.in. do dramatycznego rozjazdu produktywności i płac oraz „uśmieciowienia” rynku pracy. Dlaczego propozycje PO wciąż pozostawiają jednak wiele do życzenia?
Platforma Obywatelska zapowiedziała w niedzielę rewolucję. Obiecała, że rozwiąże problem umów śmieciowych i wprowadzi jednolity kontrakt o pracę. Wybornie! Ewa Kopacz (jeżeli zostanie przy władzy) podniesie również płacę minimalną dla pracujących na dzieło do 12 zł za godzinę. Jeszcze lepiej! No i oczywiście przemodeluje kształt klina podatkowego, by nasze podatki od pracy nie były tak regresywne (czytaj: by nie uderzały najbardziej w najsłabiej zarabiających). Brawo, brawo, brawo.
I nie mówię tego ironicznie. Nawet nie zamierzam wytykać rządzącej od ośmiu lat partii, że te rozwiązania mogła wprowadzić w życie (albo przynajmniej je zainicjować) w roku 2008, 2011 albo 2013. To byłoby małostkowe. Rozumiem doskonale, że sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu i że lepiej późno niż wcale. Zwłaszcza, że wymienione tu rozwiązania (koniec śmieciówek, podwyżka płacy minimalnej i bardziej progresywne podatki) to właśnie ten kierunek, w którym należy przesuwać polską gospodarkę po latach ostrego liberalnego zaczadzenia.
Zaowocowało ono bowiem dramatycznym rozjazdem produktywności i płac (w zdrowej gospodarce powinny iść mniej więcej ręka w rękę), uśmieciowieniem rynku pracy oraz stworzeniem po stronie pracownika czegoś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. Liberalne zaczadzenie doprowadziło nas do przekonania, że pracodawca to w zasadzie bohater naszych czasów, któremu należy być wdzięcznym, że "dał" nam jakąkolwiek pracę. I nie zadawać zbędnych pytań o to, jaka (i za ile) ta praca jest.
Gdyby więc Janusz Lewandowski i Mateusz Szczurek w tym miejscu postawili kropkę, byłbym pierwszym spieszącym z gratulacjami, bo byłby to dobry punkt wyjścia do dalszej dyskusji o przywracaniu w polskiej gospodarce zdrowej równowagi. Problem w tym, że tej kropki zabrakło. Zachowali się jak zły lekarz, który do słusznie rozpoznanych objawów choroby dopasował cały zestaw anachronicznych medykamentów.
Przykład? PO słusznie dostrzegła wreszcie, że polskie podatki są niesprawiedliwe. Minister finansów ma rację, gdy wskazuje, że opodatkowanie pracy (PIT plus składki) zaczyna się dziś na poziomie 30 procent i kończy na 43 procentach. Każdy, kto otarł się o kluczową w ekonomii kategorię użyteczności krańcowej wie, o co chodzi. To proste. Jeśli ktoś zarabia 1000 zł i zabierzemy mu z tej sumy stówkę, to odczuwa to dużo bardziej niż gdy zarobki w wysokości 10 tys. pomniejszymy nawet o 200 złotych. Platforma chce więc to opodatkowanie pracy trochę bardziej rozciągnąć. Ma się ono zaczynać od 10 procent i dochodzić do 39,5 proc. A na to nałoży się jeszcze słuszne podejście promujące rodziny z dziećmi.
Niestety, za tymi słusznymi postulatami jak cień ciągnie się paniczny strach przed zrobieniem z podatków faktycznych mechanizmów redystrybucji dochodu narodowego. Aby to zadziałało, Platforma powinna wyraźnie powiedzieć, że są w Polsce świetnie sytuowane grupy społeczne, które można by mocniej opodatkować, a tego rządzący tego nie robią. Co więcej, od niedzieli Janusz Lewandowski i Mateusz Szczurek na każdym kroku próbują pokazać, że podatki spadną wszystkim. Szybciej tym biedniejszym, ale i klasie średniej bynajmniej się nie pogorszy.
W związku z tym PO ryzykuje, że cały ambitny poznański plan nigdy nie będzie nawet skierowany do realizacji. Bo nikt nie wprowadzi go w życie ze strachu przed tym, że budżet się nie domknie. A znajdzie się taki rząd, który zechce go realizować, to ma on ogromne szanse by zamienić się w... swoje własne przeciwieństwo. To znaczy, podatki faktycznie spadną a państwo weźmie na siebie konieczność finansowania składek emerytalno-zdrowotnych. Podatnicy i biznes będą oczywiście bardzo zadowoleni. Zwłaszcza, że PO nie zamierza porzucić nieszczęsnej klauzuli in dubio pro tributario, a więc "w razie wątpliwości na korzyść podatnika", choć przepadła ona wraz z wrześniowym referendum. Nie słychać też, by do ordynacji podatkowej powrócić miała klauzula generalna przeciwko unikaniu opodatkowania (jest standardem w większości krajów OECD), z której wycięła ją wiosną niewidzialna ręka probiznesowego lobbysty.
W tej sytuacji "podatkowa rewolucja premier Kopacz" ma wielkie predyspozycje, by skończyć się wzrostem deficytu i grożnymi pomrukami ze strony pilnującej dyscypliny budżetowej Brukseli. Wtedy poczujemy na własnej skórze co to znaczy polityka typu austerity(oszczędności budżetowych), która zawsze i nieuchronnie uderza w najsłabiej sytuowane klasy społeczne. Czyli te, które najbardziej zależą od wszelkiego rodzaju państwowych świadczeń.
Druga sprawa to polepszenie sytuacji pracownika. Na pierwszy rzut oka plan PO idzie właśnie w tym kierunku. Jest tam przecież propozycja stworzenia jednolitego kontraktu o pracę. Nazwanego tak trochę na wyrost. Bo w gruncie rzeczy chodzi o przywrócenie normalności. To znaczy, że dwie osoby robiące w firmie dokładnie to samo powinny pracować według tych samych zasad i ponosić takie same obciążenia. Trzeba tu jednak dodać, że jednolity kontrakt w żaden sposób nie odnosi się do innej niszczącej polski rynek pracy plagi: fikcyjnego i nieraz wymuszonego samozatrudnienia.
W programie PO znajduje się również podwyżka godzinowej płacy minimalnej. Dokładnie tak, jak od dawna postulowały to związki zawodowe. Żeby jednak im się w głowach nie poprzewracało od tego sukcesu, te same związki dostają w planie PO mocno po łapach. Medialna loża antyzwiązkowych hejterów na sam dźwięk postulatu likwidacji etatów związkowych oczywiście zawyła z dzikiej radości. W żaden sposób nie przybliża nas to jednak to przywrócenia na polskim rynku pracy tak potrzebnej równowagi, tzn. takiego stanu, w którym związki są traktowane nie jako szkodnik, lecz naturalny mechanizm presji na podwyżki płac i poprawę sytuacji pracownika. Są więc instytucją rynkowej gospodarce potrzebną tak samo, jak bank centralny albo sprawne sądownictwo.
W Polsce jesteśmy od takiego stanu rzeczy dalecy. Uzwiązkowienie jest niskie, a w sektorze prywatnym prawie go nie ma. Od trzech lat nie mamy dialogu na poziomie systemowym (śmierć Komisji Trójstronnej, Rada Dialogu Społecznego w powijakach), a ruchy pracownicze muszą dochodzić w sądach praw tak oczywistych jak to, że nie tylko etatowcy mogą się zrzeszać. W tej sytuacji rozsądny rząd powinien robić, co tylko się da, by związki wzmacniać, a nie rugować je z tych obszarów życia gospodarczego, w którym jeszcze jako tako zipią.
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski