Polscy ochotnicy do samobójczych ataków. 4700 osób chciało zginąć za ojczyznę w "żywej torpedzie"
Pod koniec lat 30. do Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie masowo spływały zgłoszenia od ochotników, którzy chcieli zginąć walcząc za ojczyznę. Tam starannie katalogowano wszystkie listy, a także pisano odpowiedzi, w których potwierdzano przyjęcie deklaracji i z uznaniem wypowiadano się o kondycji patriotycznej ich autorów. Według szacunków historyka Narcyza Klatki, ogólna liczba ochotników była nie mniejsza niż 4700 osób. Polska Marynarka Wojenna nie dysponowała jednak "żywymi torpedami" do samobójczych misji - pisze Robert Jurszo w artykule dla WP.
6 maja 1939 roku "Ilustrowany Kurier Codzienny" opublikował zaskakujący w treści list. Jego autorami byli bracia Leon i Edward Lutostańscy oraz ich szwagier - Władysław Bożycki:
"Proszę zamieścić nasz list otwarty w swoim piśmie, ponieważ chcemy dać swoją odpowiedź Hitlerowi na jego żądania. Otóż ja i moi dwaj szwagrowie wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę w charakterze żywych torped, żywych bomb, w charakterze żywych min przeciwpancernych. Do tego celu nie są potrzebni ludzie zupełnie zdrowi. Muszą to być ludzie silni duchem. Nie wątpimy, iż takich ochotników zgłosi się tysiące, a te tysiące spowodują u wroga straty liczone w setkach tysięcy ludzi i w milionach złotych. Oddajemy swoje życie do dyspozycji Marszałka Polski, by spożytkował je dla obrony Polski".
Nie był to jedyny taki list. Jeden z pierwszych napisał jeszcze w 1937 Mieczysław Przystupa. Nie ogłosił go jednak publicznie, ale wysłał do Kierownictwa Marynarki Wojennej:
"Najuprzejmiej proszę o przyjęcie mnie na obsługę torpedy śmierci. [...] Czytałem w prasie o zastosowaniu takiej torpedy w wojnie japońsko-chińskiej, zrozumiałem jak doniosłe znaczenie ma taka torpeda. [...] Pragę aby powstał [...] taki Hufiec Śmierci jak dawniej Husarzy, przed którym drżeli by wrogowie nasi".
Fantazja z Dalekiego Wschodu
Jak się wydaje, inspiracja do poświęcenia swojego życia jako "żywej torpedy" płynęła z Japonii. Kraj ten w latach 30. XX wieku rozpoczął swój imperialny pochód przez Daleki Wschód. Gdy cała Mandżuria dostała się pod panowanie Japonii, cesarska armia dokonała desantu na Szanghaj. Tam jednak napotkała silny opór Chińczyków, którego nie była w stanie przełamać. Po kilku miesiącach walk, w maju 1932 roku, odstąpiono od prób zdobycia miasta. Wtedy też pojawiła się opowieść o trzech bohaterskich japońskich żołnierzach, którzy obwiesili się ładunkami wybuchowymi i granatami, po czym rzucili się na chińskie linie. W efekcie ich ataku mieli zginąć oni sami, a także 34 żołnierzy wroga. Japońska prasa szybko podchwyciła tę historię i opiewała samobójczy atak.
Kapral rezerwy Edward Lutostański, zgłosił się na ochotnika jako pilot "żywej torpedy" fot. NAC
W Kraju Kwitnącej Wiśni rozpętała się istna histeria na punkcie samobójczych piechurów, których stawiano za wzór poświęcenia dla cesarza. Wybudowano nawet pomnik, na którym uwieczniono trzech bohaterów trzymających w rękach służący do niszczenia wrogich umocnień pięciometrowy rurowaty ładunek wybuchowy, zwany torpedą Bangalore.
Późniejsze historyczne dochodzenie dowiodło, że - w gruncie rzeczy - była to zwykła mistyfikacja, stworzona na potrzeby japońskiej imperialnej propagandy. Ale w owym czasie całe zajście wzięto całkowicie serio. Jego echa obiły się również o polską prasę, zapładniając wyobraźnię polskich kandydatów na narodowych bohaterów.
Torpedy, których nie było
Apel Lutostańskich i Bożyckiego spotkał się z szerokim społecznym odzewem. Do redakcji "Ilustrowanego Kuriera Codziennego" zaczęły napływać dziesiątki listów, których autorzy - w obliczu narastającego zagrożenia agresją III Rzeszy - deklarowali chęć poświęcenia swojego życia jako "żywe torpedy". Żarliwi patrioci zgłoszenia kierowali również do innych gazet, a także władz wojskowych i cywilnych oraz organizacji politycznych i społecznych. Najwięcej listów w tej sprawie otrzymał sam Marszałek Edward Rydz-Śmigły. Ostatecznie jednak, wszystkie te zgłoszenia spływały do Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie. Tam starannie je katalogowano, a także pisano odpowiedzi, w których potwierdzano przyjęcie deklaracji i z uznaniem wypowiadano się o kondycji patriotycznej ich autorów. Według szacunków historyka Narcyza Klatki, ogólna liczba ochotników była nie mniejsza niż 4700 osób.
Werbunek do jednostek "żywych torped" prowadziły niektóre jednostki wojskowe. Organizowano w nich również spotkania z ochotnikami-samobójcami. Wspominał jeden z uczestników: "Na miejscu, w Dowództwie Marynarki Wojennej, powitano nas bardzo serdecznie. [...] Jakiś oficer przemawiał i zapewniał, że w odpowiednim momencie zostaniemy wezwani. Opowiadał o samej torpedzie, jej budowie, uprzedzając jednocześnie, że jak ktoś raz do niej wejdzie, to dla niego odwrotu już nie ma [...]. Tylko nie chcieli nam jej pokazać".
No cóż, nie chcieli, bo nie mieli. Polska Marynarka Wojenna w tym czasie nie dysponowała żadną tego rodzaju bronią. Owszem, zachowały się relacje, które mówią, jakoby ochotnikom pokazywano wizerunki takich torped. Pociski te miały zawierać zabudowany kokpit dla pilota, którego nie mógł opuścić przed atakiem. Jego zadaniem było nakierowanie pocisku na cel i śmierć w podwodnej eksplozji. Prawda jest jednak taka, że wszystkie te opowieści różnią się między sobą tak znacznie, że wątpliwe jest w ogóle to, że uczestnicy spotkań w ogóle widzieli rzeczy, o których mówili. Zresztą, w niektórych jednostkach wojskowych wprost ogłaszano, że Polska nie ma samobójczych torped. Ochotników informowano, że owszem, być może zostaną wykorzystani w przyszłości, ale z pewnością nie do zadań samobójczych, choć z pewnością niebezpiecznych i obciążonych wysokim ryzykiem utraty życia. Po czym odprawiano ich do domów.
Zombie w torpedach
Umiłowanie ojczyzny to główna motywacja, która pojawia się w listownych deklaracjach samopoświęcenia. Niektórzy swoje zgłoszenie traktowali jako ofiarę zastępczą - nie mając środków finansowych na wpłacenie ich na Fundusz Obrony Narodowej, uznawali, że jedyne, co mogą zaproponować w zamian, to własne życie. Jeden z ochotników - Józef Wysocki, ułan w stanie spoczynku - zgłosił nie tylko siebie, ale również... swoich synów.
Innych przed podjęciem tej decyzji nie był w stanie powstrzymać nawet fakt posiadania rodziny. Po latach dziennikarzom udało się porozmawiać z Henryką Bożyczko, żoną jednego z autorów listu do "Ilustrowanego Kuriera Codziennego", która powiedziała dziennikarzowi: "Decyzji podjętej przez mojego męża i moich braci nie sprzeciwiałam się, chociaż, jak to kobieta, popłakałam się. Mieliśmy przecież dzieci, dwie córeczki, sześcioletnią i ośmioletnią. Ja i moi bracia wychowani byliśmy w rodzinie patriotycznej. Nasza mama [...] była łączniczką w Powstaniu Styczniowym, a jej mama, nasza babcia uczestniczyła w Powstaniu Listopadowym. Jakże ja mogłam być inna? Ze swoich bliskich byłam dumna".
Walter Gerhold - pilot niemieckiej "żywej torpedy" Neger, jeden z niewielu, któremu udało się przeżyć niemal samobójczą akcję fot. NAC
Zbigniew Mikołejko, historyk religii i filozof, trafnie zauważył, że częścią polskiej tradycji jest "mit patriotycznego zombie". Jest to taki model patriotyzmu, który za najdoskonalszy jego wyraz uznaje przelanie własnej krwi za Ojczyznę. Śmierć - nawet w wyniku walki pozbawionej szans na powodzenie - zostaje sfetyszyzowana jako ostateczne i najwyższe powołanie patrioty. W 1939 roku, ten osobliwy mariaż miłości do własnego kraju i fascynacji Tanatosem rozlał się falą ochotników, którzy pragnęli poświęcić siebie jako "żywe torpedy".
Mówi się, że w Polsce krew jest tania. Niełatwo nie ulec mocy tej ironicznej uwagi, gdy studiuje się listy kandydatów na żywe pociski. I jednocześnie trudno nie przyznać racji trzeźwej uwadze Aleksandra Potyrały, inżyniera zatrudnionego w Wydziale Budowy Okrętów Kierownictwa Marynarki Wojennej, który jesienią 1938 roku - komentując pomysł "żywych torped" - napisał, że "siła militarna państwa nie może leżeć w samobójstwie obywateli". Dokładnie tak. Ojczyzna do obrony - ale i przetrwania w obliczu klęski - potrzebuje żywych, a nie martwych.
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z książek: "Polskie żywe torpedy w 1939 roku" Narcyza Klatki i "Samotni wojownicy" Władysława Benedyczaka.