Paweł Lisicki: kieszonkowy zapateryzm w natarciu
- Późno, bo późno, ale jednak stało się to, na co przez lata czekały liberalne salony. Ewa Kopacz postanowiła wydać wojnę Kościołowi i konserwatywnej prawicy. Najpierw ustawa o in vitro, następnie o uzgadnianiu płci, wybór na rzecznika praw obywatelskich znanego ze wsparcia dla homoseksualistów Adama Bodnara, wreszcie przyspieszenie prac nad prawem o mowie nienawiści. Nie można mieć wątpliwości, że Platforma ostro skręciła w lewo – pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Paweł Lisicki.
Na razie skutki tej ofensywy są jednak dość wątpliwe. Pierwszą i jedyną do tej pory ofiarą tego swoistego kieszonkowego zapateryzmu stał się Bronisław Komorowski. Biedak tak mocno zaangażował się w poparcie lewicowych projektów obyczajowych, że przegrał z kretesem bój o prezydenturę. Wygląda na to, że w jego ślady z radością i konsekwencją podąża liderka PO. W zamian za kilka ciepłych komentarzy feministek z „Gazety Wyborczej” gotowa jest stracić władzę i ponieść klęskę.
Doprawdy, aż trudno uwierzyć, jak silne może być ideologiczne zaczadzenie. Wszystko to bowiem dokonuje się w imię zdobycia poparcia jakiejś rzekomo wielkiej rzeszy radykalnych wyborców, mitycznego elektoratu lewicy, którego, jak pokazuje trzeźwa ocena rzeczywistości, po prostu nie ma. Wszystkie badania społeczne mówią, że społeczeństwo polskie jest konserwatywne; inaczej niż w krajach zachodnich również polska młodzież wybiera tradycję i ceni odziedziczone wartości. Mimo to szefowa rządu pcha swoją partię w lewo.
Na szczęście dla opozycji Kopacz niemal codziennie udowadnia, że Donald Tusk, robiąc z niej liderkę, dokonał fatalnego wyboru. Tusk przez siedem lat doskonale robił to, czego jego następczyni nie umiała zrobić przez kilka miesięcy – z jednej strony kokietował liberałów, uśmiechał się do nich, obiecywał i przyrzekał, z drugiej zaś żadnego z tych przyrzeczeń nie spełniał. Grzmiał, że nie będzie klękał przed proboszczami, że zmieni system finansowania Kościoła, że zmieni polskie prawo i wprowadzi obyczajową rewolucję i…na tym kończył.
Zręcznie lawirował między wąskimi grupami młodych z wielkich miast, a szerokimi rzeszami społeczeństwa, które żadnej rewolucji i wojny ideologicznej nie chcą. Dzięki temu przez lata wygrywał kolejne wybory, nie dopuszczając do śmiertelnie niebezpiecznego, z jego punktu widzenia, sojuszu konserwatywno-prawicowego i centrowego elektoratu. Kopacz kilkoma pociągnięciami ten sojusz zbudowała.
Jeszcze kilka miesięcy temu słyszałem i czytałem, że zwrot w lewo ma być asem z rękawa, którym słabnąca PO przebije przeciwnika. Chociaż po tym, jak Anna Grodzka, twarz, symbol, głos, sam w sobie wzorzec i ideał mniejszości wszelakiej, nie zdobyła nawet stu tysięcy podpisów i nie wystartowała w wyborach prezydenckich, widać było, że moda na zapateryzm nad Wisłą minęła. Podobne wnioski można było wyciągnąć na podstawie fatalnych wyników wszystkich innych kandydatów lewicy, od Janusza Palikota zaczynając, a na Magdalenie Ogórek kończąc. Paradoksalnie zresztą i tak ta ostatnia wypadła najlepiej, mimo właśnie umiarkowanego podejścia do spraw obyczajowych.
Inaczej niż w Hiszpanii, Francji czy Włoszech, w Polsce nowa lewica jest słaba. Jej wpływy sięgają kilku redakcji dużych gazet, jednego, dwóch periodyków, utrzymujących się głównie z zachodnich grantów, plus kilku modnych knajp. Polacy nie dostali się w tryby politycznej poprawności, nie zostali przemieleni. Nawet wyborcy SLD, nominalnie największej partii lewicowej, mają w większości światopogląd konserwatywny. Gdzie zatem jest wielomilionowy elektorat lewicy, który miałby powetować PO straty wynikłe z utraty prawego skrzydła? To miraż i wymysł.
Pokazał to także przebieg całej kampanii prezydenckiej. Eksperyment z atakiem ideologicznym na Andrzeja Dudę zakończył się dla PO katastrofą. Im głośniej lewicowi publicyści krzyczeli, że Duda jest za karaniem osób używających metody in vitro, im usilniej przypisywali mu nieczułość, brak wrażliwości a nawet okrucieństwo – w dość obrzydliwym, trzeba powiedzieć spocie, robiącym z niego nienawistnika – tym szybciej rosło dla niego poparcie. Im więcej wysiłku wkładali, by wbić wyborcom do głowy, że jego wybór oznacza państwo wyznaniowe i panoszenie się biskupów, tym szybciej spadało poparcie dla Bronisława Komorowskiego.
Podobny proces można zaobserwować obecnie. Cudowna broń PO – wojna ideologiczna – nie skutkuje. Dwoją się wprawdzie i troją wszelkiej maści rzecznicy postępu, wyśmiewają i wyszydzają pobożność Andrzeja Dudy, przed polskim Talibanem i polskimi ajatollahami przestrzegają, wszędzie wokół widzą czający się zaścianek i obskurantyzm, jednak, szczęśliwie, bez rezultatów. Jakoś ten strach mało komu się udziela, jakoś przerażenie nie chce wybuchnąć. PO i jej pomocnikom nie udaje się wywołać antykościelnej i antyprawicowej histerii, mimo że z uporem forsuje kolejne projekty obyczajowych zmian.
Ostatnim pomysłem jest przyspieszenie prac nad zmianami w ustawie, która obejmowałyby szczególną ochroną homoseksualistów i transseksualistów – za słowne znieważenie tych pierwszych groziłaby kara trzech lat więzienia, za stosowanie wobec nich gróźb nawet pięć lat. Trudno o przykład większej głupoty. W Polsce, gdzie nie sposób poważnie mówić o prześladowaniach mniejszości seksualnych, chce się zamknąć usta ich krytykom. Do licha ciężkiego, gdzież są wyborcy, którzy za czymś takim zagłosują? Gdzie, nie licząc kilku warszawskich redakcji i kawiarń, kryje się elektorat, który chciałby wprowadzić w Polsce taki zamordyzm?.
Naprawdę, gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mi, że PO będzie wspierać tak absurdalne pomysły zmian, nie uwierzyłbym. Partia, którą oskarżałem o nadmiar instynktu samozachowawczego, dokonuje spektakularnego seppuku. Dość to jednak groteskowe. Ale te wygibasy i zabawy w lewicowe maski nie potrwają długo. Za kilka miesięcy rzecz się rozstrzygnie. Kopacz na otarcie łez przeczyta o sobie, że walczyła o liberalną, europejską Polskę. A ta, mam nadzieję, nie da się okiełznać. Podąży swoją drogą. Udający radykalizm cynizm nie wygra.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski