Paweł Lisicki: cała władza w ręce PiS
Prezydent Andrzej Duda jeszcze nie zdążył na dobre rozgościć się w pałacu, a już premier Ewa Kopacz zaproponowała, żeby zwołał on Radę Gabinetową. Z kolei prezydent tuż przed swym zaprzysiężeniem stwierdził, że gotów jest współpracować z rządem i zapowiedział, że wkrótce prześle do Sejmu dwie ustawy, o obniżeniu wieku emerytalnego i o zwiększeniu kwoty wolnej od podatku. Obie strony zatem mówią o współpracy choć skazane są na wojnę - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Paweł Lisicki.
W tej grze chodzi tylko o to, kogo uda się obciążyć winą za niechęć do porozumienia. Kto w większym stopniu wykaże się wolą zgody, a komu uda się przypisać egoizm. Oto jak niemądra i szkodliwa ustawa konstytucyjna wymusza na politykach udział w teatrze absurdu i hipokryzji. Polacy wymyślili bowiem system, w którym zamiast klasycznego trójpodziału władz - na sądowniczą, ustawodawczą i wykonawczą - podzieli tę ostatnią. Głupiej, doprawdy, już się nie dało.
Żaden polski polityk nie ma tak silnego mandatu do sprawowania władzy jak prezydent. Tylko on zostaje wybrany w wyborach powszechnych, tylko jemu powierza swój los cały naród. Żeby wygrać, musi obiecywać zmiany i nowe rozwiązania prawne. Jednocześnie to nie od niego zależy spełnienie przyrzeczeń. Przeciwnie. Kiedy już został wybrany, kiedy już zasiadł w gabinecie, pozostaje z dziwnie okrojonymi kompetencjami, które w najlepszym razie pozwalają mu godnie reprezentować Polskę, w najgorszym wymuszają konflikt z rządem. Jeśli zatem nie chcemy skazywać państwa na kolejne cztery lata jałowych awantur i nieustannych sporów o to, kto jest ważniejszy, byłoby lepiej, gdyby całość władzy trafiła w ręce PiS. Być może wtedy też udałoby się doprowadzić do zmiany fatalnej konstytucji i scalić władzę wykonawczą w jednym ręku, tak, aby wreszcie zwycięzca wyborów ponosił pełną odpowiedzialność za swoje rządy. Inaczej Polskę czekają cztery lata niemożności i niestabilności.
Pomysł zwołania Rady Gabinetowej nie ma, łatwo zauważyć, merytorycznego sensu. Cokolwiek by na ten temat nie mówiła Ewa Kopacz nie ma żadnego powodu, żeby prezydent Duda właśnie teraz, na kilka miesięcy przed wyborami takie ciało zwoływał. Czy Polsce grozi w tej chwili jakiś nowy, bezpośredni konflikt z zewnątrz? Czy potrzeba właśnie teraz uzgodnić stanowisko prezydenta i premiera? Nie sądzę. Jedynym celem może być rozgrywka wewnętrzna, próba osłabienia pozycji prezydenta. Być może Ewa Kopacz liczy, że w trakcie posiedzenia Rady uda jej się sprowokować Andrzeja Dudę, tak jak to bywało w przypadku śp. Lecha Kaczyńskiego. Może liczy na to, że w przypadku ewentualnego starcia, dysponując przewagą medialną, będzie potrafiła rozstrzygnąć je na swoją korzyść. Że uda się jej podważyć wizerunek Dudy jako polityka otwartego, uśmiechniętego i gotowego do współpracy; zamiast tego będzie mogła przypisać mu nadmiar ambicji i wrogość. Może też chce w ten sposób zaznaczyć swoją pozycję, pokazać się jako widoczny konkurent
dla Dudy - wiadomo, że Platformie taka wyraźna polaryzacja służy. Kopacz kontra Duda brzmi lepiej niż Kopacz kontra Szydło. Nic dziwnego zatem, że tak sam prezydent jak i jego otoczenie polityczne do zwołania takiej rady bynajmniej się nie palą. Wolą raczej realizować swój wcześniejszy plan, który opiera się na dwóch filarach. Po pierwsze trzeba pokazać, że obecny rząd PO nie chce zmian, które przedstawi wybrany przez naród prezydent, po drugie należy do maksimum wyzyskać jego popularność tak, żeby przełożyła się ona na poparcie dla PiS.
Realizacja tej strategii tylko na pozór jest łatwa. Wprawdzie ustawy wkrótce zapewne zostaną przesłane. Jednak prezydent musi uważać, żeby ich skutki w zbyt poważnym stopniu nie obciążyły budżetu, przyszłego już, pisowskiego rządu. Tak samo jest i z drugim elementem strategii. Wprawdzie prezydent cieszy się dużą popularnością, a jego zaprzysiężenie pozwoliło raz jeszcze pokazać wszystkie jego silne strony opinii publicznej. Jednak PiS musi uważać: zbyt częste występy publiczne i zbyt daleko idące bezpośrednie zaangażowanie Andrzeja Dudy w wiece wyborcze może obrócić się przeciw opozycji. Czy wyborcy chcą aż tak bezpośredniego zaangażowania prezydenta? Czy zaakceptują sytuację, w której Andrzej Duda miast spotykać się z ważnymi politykami światowymi i panować w pałacu będzie uczestniczyć na co dzień w spotkaniach wyborczych? Jak wówczas zrównoważyć jego aktywność i uniknąć wrażenia, że Beata Szydło znajduje się w cieniu? Tym bardziej, że większość wielkich telewizji będzie robić wszystko, żeby wykorzystywać
każde potknięcie nowej głowy państwa. To, że w naturalny sposób dąży on do zwycięstwa swojej formacji politycznej, będą przedstawiać jako upartyjnienie i upolitycznienie urzędu. Dobrym przykładem były relacje z uroczystości upamiętnienia tragedii smoleńskiej 10 sierpnia, kiedy to tyle wysiłku włożono w to, żeby powiązać prezydenta z obchodami.
Mimo to zdecydowana przewaga wciąż jest po stronie PiS. Dotychczasowe próby wzniecenia paniki i histerii przez PO zakończyły się niepowodzeniem. Ani wizja państwa wyznaniowego, ani policyjnego zamordyzmu i powszechnej zemsty nie trafia większości wyborców do przekonania. Być może najbardziej niepokojące, z punktu widzenia PiS, jest szybkie słabnięcie pozycji ruchu Pawła Kukiza, gdyż w ten sposób partia Kaczyńskiego może utracić ewentualnego koalicjanta. Są to jednak problemy znacznie mniej poważne niż te, z którymi musi borykać się PO: słabe przywództwo i bunt w szeregach. Wojnę premiera z PO z prezydentem z PiS, w której obie strony tak wiele mówią o współpracy, zdecydowanie wygrywa ten drugi.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski Paweł Lisicki