Andrzej Duda już 10 maja ma szansę prześcignąć Władimira Putina. Pomogę mu w tym dla wspólnego dobra. Niech już wreszcie wszystko będzie jasne. Chyba że opozycja pójdzie po rozum do głowy.
Jacek Sasin da radę. Choćby stanął na uszach, wyborów 10 maja już nie zorganizuje. Bo już nie zapewni normalnej kampanii wyborczej, ani nawet zgodnego z cywilizowanym prawem przebiegu głosowania.
Ale - jeśli tylko Prezes nie zmieni rozkazów - jakieś głosowanie dzięki Sasinowi jednak dojdzie do skutku.
I jakaś grupa uzna, że to były wybory, a Andrzej Duda został prezydentem na drugą kadencję.
Ponieważ tak się złożyło, że ta grupa kontroluje wszystkie kluczowe instytucje państwa, dzięki Sasinowi i decyzji Prezesa, Duda będzie dalej sprawował swój urząd.
Nawet jeżeli nie wszystkim Poczta Polska dostarczy pakiety do głosowania, nie wszędzie uda się skompletować komisje wyborcze, głosy będą fałszowane tak jawnie, jak statystyki dotyczące pandemii, a cała Europa wścieknie się na PiS, to Izba Kontroli Nadzwyczajnej będzie mogła spokojnie odrzucić protesty wyborcze i uznać to głosowanie za legalne wybory.
Andrzej Duda wygra z taką przewagą, że żadne nieprawidłowości przy samym głosowaniu nie będą miały ważnego wpływu na wynik.
Bo wynik będzie wyłącznie rezultatem zbrzydzenia większości wyborców, w tym niemal całego elektoratu PO, wszystkim, co PiS robi z wyborami, konstytucją i Polską.
Zdecydowana większość mających prawo głosu odmówi udziału w tragifarsie 10 maja. I słusznie.
Dlatego w maju, choćby mnie przypiekali (to wciąż nie ten etap), nie zagłosuję ani osobiście, ani korespondencyjnie, ani w jakiejkolwiek formie.
Niech PiS się sam wybiera. I oczekuję bardzo zdecydowanie, że kandydaci, którym się wydaje, że ewentualnie (teraz lub kiedykolwiek) mogą roztropnie liczyć na mój głos, wycofają swoje kandydatury.
To dlatego, że udział w tak prostackiej podróbce wyborów kompromituje każdego, kto bierze w niej udział.
Zwłaszcza kandydujących. I ośmiesza wszystkich, którzy się łudzą, że w tych warunkach dokonają politycznego wyboru, gdy w rzeczywistości mogą tylko oddać swój głos konsolidującej się dyktatorskiej władzy.
Co będzie dalej, można bez zbytniego ryzyka przewidzieć.
Władysław Kosiniak-Kamysz już stał się operetkowo śmieszny, powtarzając, że pokona w tym głosowaniu Dudę.
Podobnie jak Szymon Hołownia, który mimo zerowej szansy na zwycięstwo wciąż się jeszcze nadyma i pofukuje,faktycznie już tylko legitymizując wyborcze oszustwo, bo nie potrafi się rozstać z mirażem prezydentury.
Jakich fikołków kandydaci teraz nie wykonaliby, 10 maja przy frekwencji w granicach 30 proc. Andrzej Duda wygra z wynikiem między 70 a 95 proc.
I będzie sprawował urząd przez kolejne pięć lat albo jeszcze dłużej.
Jako samozwaniec nieuznawany przez dużą większość Polaków oraz przez sporą część wspólnoty międzynarodowej.
Jedyną jego legitymizacją będą ci kontrkandydaci i nieliczni wyborcy, którzy 10 maja swoim udziałem podtrzymają fikcję, że w Polsce odbywają się wybory prezydenckie.
Nie jest nawet pewne, czy po takich "wyborach" z gratulacjami zadzwoni Donald Trump. A z innych państw (może poza Rosją, Węgrami, Białorusią, Chinami i Turcją) przyjdą najwyżej zdawkowe depesze.
Dla Andrzeja Dudy będzie to życiowa katastrofa.
Podobnie jak dla innych pistoletów Prezesa, którzy (które) już się z tego piętna nie oczyszczą.
Ale dla Polski będzie to jeszcze gorsza klęska.
Bo nawet jeżeli opozycja wciąż będzie dawała świadectwo, powtarzając, że Duda to nie-prezydent, dyktatura, która po tak sfałszowanych wyborach się skonsoliduje, może okazać się podobnie trwała, jak dyktatura Putina czy Łukaszenki.
Jeśli ktoś chce bardziej abstrakcyjnie zobaczyć istotę tego scenariusza, niech sobie wyobrazi, że Kaczyński to Jelcyn, a Morawiecki to Putin.
Kryzys i rosnąca wściekłość społeczeństwa będą bez znaczenia, bo Polska jeszcze z tego powodu nie zniknie, ale na długo zniknie nasze miejsce we wspólnocie demokratycznego, bogatego, cywilizowanego, wolnego Zachodu.
Dalsze scenariusze można sobie dość łatwo wyobrazić.
Dla człowieka, który - jak ja - przynajmniej jedną trzecią życia spędził w PRL, jest to scenariusz tragiczny.
Ale wciąż jeszcze nie jest to jedyny możliwy scenariusz. Bo na stole jest jeszcze złożony w sejmie przesuwający wybory o dwa lata projekt poprawki do konstytucji podpisany przez posłów Zjednoczonej Prawicy.
To nie jest dobry projekt.
W normalnych warunkach byłby nie do przyjęcia, bo zmienia długość trwającej już kadencji i unieważnia formalnie rozpoczętą kampanię wyborczą.
Jeszcze miesiąc temu, w mocno już nienormalnych warunkach, był to projekt trudny do przyjęcia, bo wydłużał prezydenturę Dudy o kosmiczne dwa lata.
Ale dziś, gdy już wiemy, że ograniczenia związane z pandemią potrwają jeszcze co najmniej przez rok, a obywatele powszechnie odrzucają wybory w warunkach pandemii, dwa lata przestają się wydawać okresem nieakceptowanie nadmiernym.
Zastrzeżeń jest więcej.
Gowin, po wszystkich swoich woltach, nie jest wiarygodnym partnerem. W normalnej sytuacji taki człowiek-guma nie jest dla nikogo rozsądnego partnerem.
Ale po pierwsze warunki nie są przecież normalne, a po drugie już nie ma innego sposobu na uniknięcie katastrofalnych w skutkach majowych niby-wyborów.
Opozycja stoi dziś przed wyborem: Duda na kolejne 5 lat jako pozbawiony legitymizacji operetkowy prezydent lub Duda na dodatkowe 2 lata legalnie przyznane poprawką do konstytucji.
Dla mnie wybór jest dość oczywisty.
Nie wiadomo też, czy formalnie czekająca na rozpatrzenie poprawka, wciąż ma poparcie Prezesa. Tego nie ma jak sprawdzić, póki sejm się tą poprawką nie zajmie i opozycja jej oficjalnie nie poprze. Ale warto spróbować.
Opozycja nie ma tu nic do stracenia (poza odklejonym od rzeczywistości i przekombinowanym tzw. projektem Budki).
Jeśli PO przyjmie propozycję Gowina, a PiS się z niej wycofa, to przynajmniej powstanie kolejny dowód na perfidię Prezesa.
A jeśli PiS podtrzyma poparcie poprawki, to głosy PO wystarczą, by przeszła i byśmy uniknęli majowej katastrofy, po której jeszcze trudniej będzie przywrócić w Polsce demokrację.
Wreszcie nie jest pewne czy poprawka Gowina reprezentuje wystarczające standardy poprawnej legislacji. Tu trudno nie mieć zastrzeżeń. Ale jeśli z jednej strony na szali jest katastrofa, a z drugiej niedoskonałe prawo, to wybór wydaje się jasny.
No i jest jeszcze jedna kwestia: trwałe wydłużenie prezydenckiej kadencji.
To, w odróżnieniu od jej wydłużenia ze względu na pandemię, nie jest dobry pomysł.
Po pierwsze dlatego, że trwałe zmienianie konstytucji pod wpływem chwilowego impulsu, jest samo z siebie fatalne.
Po drugie dlatego, że rola prezydenta i tak jest w Polsce dziwna, a siedmioletnia prezydentura mająca tak niewielkie kompetencje byłaby już dziwaczna.
Gdyby w przyszłości prezydenckie kompetencje miały pozostać takie, jak dotychczas, to bardziej logiczny byłby wariant szwajcarski, czyli kadencja roczna.
Ale to wszystko nie ma wielkiego znaczenia, gdy wybór jest między pewną katastrofą konstytucyjnej demokracji w Polsce, a wątpliwą, lecz jednak istniejąca szansą jej uniknięcia.
Jeżeli ktoś ma wątpliwość co do tego, czy stawką jest totalna katastrofa na lata, a zwłaszcza jeśli ktoś liczy, że skutki pandemii doprowadzą do buntu, który tę dyktaturę za rok albo dwa zmiecie, to polecam lekturę listy policyjnych zakupów z armią armatek wodnych na czele.
To, że Mariusz Kamiński właśnie tak teraz inwestuje, pokazuje gotowość jego partii do radykalnej walki o utrzymanie władzy, gdyby obywatele masowo chcieli ją obalić.
Być może więc projekt Gowina jest ostatnią szansą pozostawienia uchylonych drzwi dla przyszłej demokracji w Polsce.
Może te drzwi są zbyt wąsko uchylone, ale szerzej uchylonych drzwi nie ma.