Marcin Makowski: Warszawa przysłoniła resztę Polski. Pogłoski o wyborczej śmierci PiS okazały się mocno przesadzone
Minuty po ogłoszeniu wyników exit poll wyborów samorządowych, Grzegorz Schetyna z Rafałem Trzaskowskim ogłosili totalny sukces. Zwycięstwo w stolicy i większych miastach Koalicja Obywatelska (oraz gros komentatorów) potraktowała jak nokaut PiS-u. W PSL strzelały korki od szampana. A wystarczyło poczekać na wyniki z sejmików.
Chwilę po godzinie 21, gdy skończyła się cisza wyborcza, w telewizjach opublikowano wyniki wstępne wyborów samorządowych oraz prawdopodobnych zwycięzców wyborów prezydenckich w miastach, Grzegorz Schetyna wyglądał, jakby doprowadził do impeachmentu Andrzeja Dudy, odesłania na emeryturę Jarosława Kaczyńskiego, delegalizacji Prawa i Sprawiedliwości oraz zdobycia większości konstytucyjnej w Sejmie. Faktycznie, skala wygranej w Warszawie – i to już w pierwszej turze – okazała się dużym zaskoczeniem, a Rafał Trzaskowski ma realne powody do świętowania sukcesu. Podkreślam jednak, że chodzi o skalę, a nie sam fakt utrzymania przez PO stolicy (oraz innych miast), co było przecież do przewidzenia.
Wszyscy już wszystko wiedzą
W tym samym czasie Władysław Kosiniak-Kamysz, sądząc, że może liczyć na około 17 proc. poparcia, w wiecowym uniesieniu przekonywał, że nie udało się wygnać ludowców z ich bastionów, a bitwa o wieś została przez PiS sromotnie przegrana. Twierdził, że historie o tym, jakoby poparcie z 2014 roku (23,88 proc.) było kwestią źle skonstruowanej książeczki do głosowania, premiującej kandydatów z pierwszej listy Polskiego Stronnictwa Ludowego, okazały się w obliczu nadal wysokiego poparcia cztery lata później zwykłą bajką.
Równocześnie w każdym studiu telewizyjnym które odwiedziłem w niedzielę i poniedziałek – nawet w miarę spływania precyzyjniejszych wyników - słyszałem od komentatorów tę samą diagnozę. Prawo i Sprawiedliwość uległo rozsypce, partia jest w dekompozycji, Patryk Jaki uciekł w aurze wstydu no i przecież te miasta – czerwona kartka europejskiej i tolerancyjnej Polski dla dyktatury. Dziwnie zrobiło się też w Telewizji Publicznej. Niby partia wygrała procentowo, ale wstyd za Warszawę nie pozwolił ogłosić wyników tego wyścigu od razu, jak inne telewizje, tylko schować go gdzieś w drugiej części transmisji wśród innych miast, co doprowadziło do paradoksalnej sytuacji na wieczorze Patryka Jakiego w Palladium, gdzie publiczność oklaskiwała wynik Zjednoczonej Prawicy słysząc transmisję z TVP Info, a jednocześnie na dwóch ekranach niżej widząc w TVN24 i Polsat News, że ich kandydat odpadł przed II turą.
Władza rozstrzyga się w sejmikach
Wydaje mi się, że właśnie to jedno wydarzenie i swoisty warszawocentryzm (osobna sprawa, że skierowanie na ten odcinek wszystkich sił przez PiS okazało się wizerunkowym błędem) zmienił optykę patrzenia na realny wynik i konsekwencję wyborów samorządowych, w których gra idzie przede wszystkim o władzę w sejmikach wojewódzkich. Gdy przekonywałem, że nie można ocenić odwrócenia status quo bez tej kluczowej zmiennej, nie spotykałem się ze specjalnym zrozumieniem. Jedni, choć teoretycznie świętowali zwycięstwo procentowe, czuli smak porażki. Drudzy, choć utrzymali i tak spodziewaną większość w miastach, zachowywali się, jakby odzyskali rząd dusz nad całym państwem. Tymczasem godziny mijały, wynik PSL-u topniał do rzędu 13 proc., Koalicja Obywatelska nie zanotowała specjalnej premii za jedność w stosunku do samodzielnego startu, lewica wypadła poniżej oczekiwań a sytuacja w sejmikach zaczynała się klarować.
Gdy piszę te słowa, PiS może liczyć na większość w sześciu z nich. Gdyby udało się zawrzeć koalicję z poszczególnymi frakcjami, choć to mało prawdopodobne, partia Jarosława Kaczyńskiego może liczyć na dodatkowe trzy albo cztery województwa. Sam prezes, jak słyszałem od ludzi z związanych z partią, jako cel maksimum wyznaczył osiem sejmików. A przecież cały czas mówimy o punkcie wyjścia z wyborów 2014, gdy Prawo i Sprawiedliwość wygrało w pięciu województwach (obecnie w dziewięciu), samodzielną większość w sejmiku utrzymując jedynie na podkarpaciu. Jeśli obecna tendencja przeliczania ostatecznego poparcia w regionach się utrzyma, prawica będzie mogła mówić o zwiększeniu stanu posiadania o kilkaset procent.
Uleganie własnej propagandzie
I tutaj dochodzimy do punktu wyjścia. Wyniki w samorządach nie są po prostu tak jednoznaczne, jak chcieliby je widzieć liderzy partyjni, kibice poszczególnych ugrupowań i część dziennikarzy oraz publicystów, którzy dali się porwać pierwszym sondażowym emocjom. Ani KO nie może święcić tryumfów, ani PiS szykować się na własny pogrzeb. Równocześnie Jarosław Kaczyński popełniłby niewybaczalny polityczny błąd, gdyby nie dostrzegł strukturalnych słabości kampanii wyborczej własnej formacji oraz jej nieskuteczności w przekonywaniu do siebie nowego elektoratu (mowa głównie o młodych i wyborcach centrum).
Myślę, że wszyscy potrzebują w tej chwili czasu oddech, spojrzenia na sprawy z dystansu i odwyku od własnej propagandy, która zaciemnia obraz rzeczywistości. Inaczej, zamiast słuchać i wyciągać wnioski z głosu wyborców - bez znaczenia komu się on podoba, a komu nie - będziemy skazani na życie w polityce samospełniających się przepowiedni i wszechświatów równoległych. To byłaby prawdziwa porażka demokracji.
Marcin Makowski dla WP Opinie