Makowski: "Polityczny 'Dzień Świstaka’. PO zmienia kandydata na prezydenta, popełniając te same błędy" [OPINIA]
Lata i kampanie mijają, a Platforma nadal - z uporem godnym lepszej sprawy - popełnia te same błędy polityczno-narracyjne. I nawet, jeśli PiS się chwieje, to ona, jak w toksycznym związku, ostatecznie rzuca partii Jarosława Kaczyńskiego koło ratunkowe. Właśnie tak wyglądała historia kandydowania Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, styl pożegnania się z nią i wystawienie na ostatniej prostej Rafała Trzaskowskiego.
Czasami mam wrażenie, że jeżeli chodzi o Platformę Obywatelską i jej błędy kampanijno-narracyjne, od ponad sześciu lat piszę ciągle ten sam felieton. Jak w politycznym "Dniu Świstaka", jego motywem przewodnim są: brak konsekwencji w działaniu, nieustanne zmienianie frontów, seria pozornych "odmłodzeń" wizerunku, utyskiwanie na przewodniczącego, tęsknota za Donaldem Tuskiem, kandydowanie na jakąś funkcję przez Radosława Sikorskiego, zapowiedź zwrócenia się ku prowincji i odnalezienie empatii dla "Polski B", bo wybory "wygrywa się w
Końskich", a nie w Warszawie.
Polityczne fatum i kampania Schrödingera
Większość elementów składowych recepty na uniwersalny komentarz o kondycji (nadal) największej partii opozycyjnej w Polsce, znalazła się w wydarzeniach ostatnich dni i godzin dokładnie w takim porządku. Być może rację mieli ci filozofowie, którzy twierdzili, że wolna wola jest jedynie iluzją, a światem rządzi nieprzejednane i ślepe fatum? Nie wiem. Wiem jednak, że jeżeli Prawo i Sprawiedliwość chwieje się pod naporem własnych błędów, to właśnie Platforma jest mu w stanie rzucić koło ratunkowe, sama potykając się o własne sznurowadła.
Trudno inaczej czytać to, co wydarzyło się w od początku zaskakująco słabej i nieprzygotowanej kampanii Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, której finisz złośliwi nazwali "kampanią Schrödingera". To odwołanie do eksperymentu myślowego austriackiego fizyka kwantowego, który zakładał, że w pewnych specyficznych stanach kwantowych cząstka może być w dwóch stanach jednocześnie. Jak kot, który jest równocześnie żywy i martwy. Tak też i kampania marszałek Sejmu była równocześnie prowadzona i nieprowadzona. Ona sama kandydowała i niekandydowała w głosowaniu, które miało się odbyć 10 maja.
Gdy ogłaszała swoją rezygnację sama w Sali Kolumnowej, wzięła całą winę na swoje barki. Stwierdziła, że wśród elektoratu mogło to wywołać zamieszanie, dlatego przekazuje swoje miejsce komuś innemu, kto ponownie tchnie w elektorat PO nową wiarę w zwycięstwo.
Faktycznie, Małgorzata Kidawa-Błońska, choć kandydatką była najwyżej przeciętną, na ostatniej prostej swojego kandydowania wykazała się klasą, czego nie można powiedzieć o jej partyjnych kolegach i koleżankach. Ci przecież zaraz po ogłoszeniu przełożenia głosowania na czerwiec albo lipiec, nadal twierdzili, że nie mają nikogo innego w zanadrzu, choć już na początku maja toczyły się intensywne rozmowy z Rafałem Trzaskowskim.
Wygrała, dlatego musi odejść
Opowieść towarzysząca tej rezygnacji zasługuje swoją drogą na osobny rozdział w podręczniku pt.: "Jak nie komunikować się w polityce". Rano, jeszcze przez Zarządem Platformy, poseł Izabela Leszczyna popełniła serię tak spektakularnych retorycznych wpadek, że nawet gdyby TVP Info miało napisać scenariusz jej wystąpienia, nie byłoby równie kreatywne. Zaczęło się bowiem od stwierdzenia, że Kidawa-Błońska jest za uczciwa na polską politykę, a wystawienie jej w wyborach było niczym "rzucenie pereł przed wieprze".
Następnie Leszczyna dodała, że z PiS-em może wygrać tylko ktoś, kto umie walczyć na zasadach przeciwnika (czytaj nie jest tak politycznie uczciwy jak pani marszałek), aby spuentować swój wywód seksistowskim komentarzem, że partia potrzebuje "silnego faceta", który wygra z Dudą.
I na co były te miesiące budowania wizerunku polskiej Sofii Loren? Empatycznej, bezkonfliktowej, jedynej kobiety w prezydenckiej stawce, skoro na koniec okazało się, że zamiast atutów, te przymiotniki zamieniły się w wady kandydatki? Absurd goni absurd. Podobnie dziwna była konferencja, na której oficjalnie ogłoszono start Rafała Trzaskowskiego. Zanim prezydent Warszawy zdążył się wypowiedzieć, liderzy Koalicji Obywatelskiej, z Borysem Budką na czele, rozpływali się nad walorami Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która niczym Rejtan zatrzymała rządzących w szaleńczym wyścigu do wyborów majowych.
Polska to nie Warszawa
Nic to, że udział znanym nam obrocie wypadków miał zwłaszcza Senat, część polityków Porozumienia, z kluczową rolą tarć wewnątrz Zjednoczonej Prawicy. Ot, bojkot który przyczynił się do niemal całkowitego spadku poparcia, został post factum uznany za wielkie osiągnięcie kandydatki. Tak wielki, że za sukces otrzymała nagrodę w postaci odesłania na boczny tor. A sam Rafał Trzaskowski? Owszem, jest kandydatem znacznie lepszym niż jego poprzedniczka, tutaj nie mam wątpliwości.
Może, gdy rządowa propaganda przegrzeje w jego dyskredytacji, wskoczy nawet na drugie miejsce w sondażach - nie takie rzeczy działy się w wyborach samorządowych. Polska to jednak nie Warszawa, a obecne wybory prezydenckie, to zupełnie inna dynamika, znacznie mniej czasu i bagaż rządów stolicą, którego Trzaskowski wcześniej nie dźwigał.
Jak to się wszystko skończy, mam wrażenie, że wiem i już to wiele razy widziałem. Cały czas zadaje sobie przy tej okazji to samo pytanie: dlaczego Polski nie stać na lepszą opozycją? Bez niej rząd, nawet drukując 30 mln kart bez obowiązującej ustawy, które dzisiaj trafią na przemiał, przynajmniej na razie może spać spokojnie. To nie są warunki, w których funkcjonuje zdrowa demokracja.
Marcin Makowski dla WP Opinie