Łukasz Warzecha: awantura o flagi, czyli jak nie słuchać Sun Tzu
Szabelką oczywiście potrząsać należy, gdy ma to konkretny cel - to w dyplomacji jeden ze środków. Tutaj jednak takiego celu - poza daniem kolejnej satysfakcji twardemu elektoratowi - nie widać. Są natomiast straty w postaci dostarczenia niechętnym mediom w Polsce i za granicą absurdalnego tematu i pożywki dla bezpodstawnych spekulacji o "antyeuropejskości" rządu PiS - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta odniósł się w ten sposób do usunięcia flag Unii Europejskiej podczas konferencji premier Beaty Szydło.
Furda Trybunał Konstytucyjny, ułaskawienie Kamińskiego i nominacja Macierewicza. Furda imigranci i napięcie na Bliskim Wschodzie. Furda Nord Stream II i nadchodzący szczyt klimatyczny w Paryżu. Wszystko to nieważne. Najważniejsza jest groza, jaką wzbudziło pojawienie się pani premier na tle jedynie polskich flag, bez śladu flagi UE.
Pracująca dla "The Economist" Annabelle Chapman napisała na Twitterze: "Być może to subtelny plan polskiego rządu, jak nie przyjąć uchodźców - udając, że nie jest się w UE". Potem tłita skasowała. Ciekawe, dlaczego - był przecież bardzo dowcipny.
Guy Verhofstadt, były premier Belgii - kraju, którego dwie części trzymają się na fastrydze - oznajmił na Twitterze: "Flagi UE nie chcą, ale pieniądze biorą!". Nie podał jednak, który artykuł traktatu lizbońskiego uzależnia udział w podziale funduszy unijnych od pokazywania flagi Wspólnoty na konferencjach prasowych szefa rządu.
Konkurujący o fotel szefa PO Grzegorz Schetyna wypalił, że czuje się nieobecnością flagi UE upokorzony. W TOK FM Roman Imielski z "Gazety Wyborczej" prawił banialuki, że "na taki gest nie odważył się nikt w Europie". W audycji mowa była o tym, że to "największy polityczny błąd od czasu wyborów".
Jakiś "ekspert" od dyplomacji stwierdził w rozmowie z Wirtualną Polską, że usunięcie unijnych flag może obrażać uczucia religijne Polaków (Zobacz tekst WP:"Mogły zostać urażone uczucia religijne milionów Polaków")
. Faktycznie, sądząc po niektórych wypowiedziach - jest to możliwe, zwłaszcza w przypadku osób mających do Unii Europejskiej stosunek nie tylko nabożny, ale wręcz bałwochwalczy. Proszę tylko pomyśleć, co musi teraz przeżywać Róża Thun!
Tak się składa, że wielu liderów państw UE występuje przy różnych okazjach na tle flag wyłącznie narodowych i nikt ich za to nie nęka. Status flagi UE nie jest zresztą jasny, ponieważ traktat lizboński celowo milczy na temat symboli UE, w przeciwieństwie do wcześniejszego projektu traktatu konstytucyjnego. Było to ustępstwo wobec sceptyków, którzy w ustanowieniu takich symboli widzieli groźbę dążenia w stronę superpaństwa. Pokazywanie gdziekolwiek flagi UE ma zatem wartość jedynie symboliczną i zależy wyłącznie od względów protokolarnych oraz woli i chęci danego państwa.
Awantura nie jest w gruncie rzeczy warta nawet czasu, który poświęcam na napisanie tego tekstu, ale skoro już wybuchła, to warto się pochylić nad jej przyczynami.
Jest bowiem i druga strona medalu. Zwolennicy nowej władzy są w dużej części zachwyceni odstawieniem flag UE do magazynu. Nazywają je nawet pogardliwie "szmatami", niepomni na to, że twórca symbolu Wspólnoty, Alzatczyk Ars'ne Heitz, praktykujący katolik (podobnie zresztą jak Schuman czy de Gasperi, ojcowie Wspólnoty Europejskiej) w wywiadzie udzielonym pod koniec życia pismu "Nouvelle d'Alsace" wyznał, że inspiracją był dla niego symbol maryjny - wieniec z dwunastu gwiazd nad głową Matki Bożej, znany z katolickiej ikonografii i opiewany między innymi w polskiej "Pieśni obrońców Częstochowy" z czasów konfederacji barskiej. Inna sprawa, że dzisiejsza UE od tamtych inspiracji i ideałów bardzo daleko, niestety, odeszła.
W tych zachwytach zwolenników rządu, wygłaszanych na zasadzie "Aleśmy im pokazali!", brakuje jednak głębszego namysłu. Głębszy namysł zaś owocuje pytaniem: po co? Stronnicy PiS mają oczywiście rację, stwierdzając, że polityka składa się także z gestów. Rzecz w tym, żeby były to gesty przemyślane i celowe, a nie puste. Flagi UE stały jako tło spotkań szefa rządu z dziennikarzami w sali konferencyjnej Kancelarii Premiera od dawna. Ktoś zatem musiał podjąć świadomą decyzję, aby je usunąć. A skoro taką decyzję podjął, to - miejmy nadzieję - wcześniej ją przemyślał. A skoro ją przemyślał, to musiał ją jakoś uzasadnić. Powinien też był oczekiwać, że ktoś o brak flag UE może spytać, a zatem pani premier powinna mieć gotową jasną i wyraźną odpowiedź. Takiej odpowiedzi jednak nie przygotowano.
Przed nowym rządem stoi kilka bardzo poważnych wyzwań, związanych z naszym funkcjonowaniem w Unii Europejskiej. To walka o podporządkowanie gazociągu Nord Stream II tak zwanemu trzeciemu pakietowi energetycznemu; o rewizję decyzji w sprawie relokacji imigrantów; to kwestia naszego stosunku do ograniczeń praw wynikających z umowy schengeńskiej; to ustosunkowanie się do postulatu Davida Camerona, aby ograniczyć świadczenia socjalne dla obywateli innych państw UE, osiedlających się w Wielkiej Brytanii; to wreszcie przyjęcie stanowiska na zbliżający się paryski światowy szczyt klimatyczny, którego wyniki będą mieć bezpośredni wpływ na politykę klimatyczno-energetyczną UE. We wszystkich tych sprawach są potrzebne konkretne i skuteczne działania - nie dramatyczne pozy. Usunięcie unijnych flag z sali konferencyjnej niczego tu nie załatwi i w niczym nie pomoże. Ba, przeciwnie - naszym przeciwnikom da świeże paliwo do oskarżania nowej władzy o niechętny stosunek do UE, co może niepotrzebnie utrudnić negocjacje we
wspomnianych sprawach.
Jest to po prostu, mówiąc wprost, mało sprytne i całkowicie zbędne potrząsanie szabelką na samym początku urzędowania. Szabelką oczywiście potrząsać należy, gdy ma to konkretny cel - to w dyplomacji jeden ze środków. Tutaj jednak takiego celu - poza daniem kolejnej satysfakcji twardemu elektoratowi - nie widać. Są natomiast straty w postaci dostarczenia niechętnym mediom w Polsce i za granicą absurdalnego tematu i pożywki dla bezpodstawnych spekulacji o "antyeuropejskości" rządu PiS. Gdyby natomiast stosować sposób myślenia rekomendowany przez mądrego Chińczyka Sun Tzu, należałoby wręcz w sferze symbolicznej podkreślać nasz ciepły stosunek do Unii - po to, aby w odpowiednim momencie robić swoje i twardo pilnować polskiego interesu, występując zarazem jako najwięksi euroentuzjaści. Czyż to nie jest metoda, którą stosują między innymi Niemcy albo Francuzi?
Niestety, wiele wskazuje na to, że Sun Tzu nie jest najchętniej czytanym przez Beatę Szydło i jej otoczenie myślicielem. Co gorsza, istnieje jeszcze drugie wyjaśnienie sytuacji z flagami. O ile pierwsze - że chodzi o mało sensowne i czcze, ale jednak celowe pokazanie Brukseli gestu Kozakiewicza - daje się jeszcze jakoś obronić, to drugie już nie za bardzo. A brzmi ono, że nowy rząd po prostu nie panuje nad sferą własnego wizerunku. Że decyzję o usunięciu flag UE podjął ktoś na podrzędnym stanowisku, bez szczególnego zastanowienia i konsultacji z kimś bardziej rozgarniętym, stawiając Beatę Szydło w kłopotliwej sytuacji. I to byłaby zdecydowanie gorsza wersja. Niestety, nie jest to wersja całkowicie nieprawdopodobna.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski