Jakub Majmurek: To prawdziwe zagrożenie dla demokracji. PiS znowu rozgrywa wszystkich
Jeśli eksperyment ze zmniejszonymi okręgami wyborczymi się powiedzie, PiS zdecyduje się może w podobny sposób przeprowadzić wybory do Sejmu w 2019 roku. Przy odpowiednio ustawionych okręgach, można by uzyskać parlament składający się z trzech, a nawet z dwóch partii. A to wykluczyłoby możliwość jakiejkolwiek antypisowskiej koalicji i odebrało prawo do reprezentacji tym wszystkim, którzy się nie odnajdują w sporze Kaczyńskiego i Schetyny.
Fraza "zagrożenie dla demokracji" była nadużywana w ostatnich dwóch latach tak często, że całkowicie nam spowszedniała. Zupełnie jak gafy Petru, teorie smoleńskie, przepychanki na miesięcznicach czy połajanki pod adresem "gorszego sortu". To spowszechnienie sprawiło, że opinia publiczna coraz bardziej apatycznie reaguje na kolejne ostrzeżenia mediów, ekspertów czy polityków głoszących, że rządzący Polską obóz wygasza demokrację liberalną i przygotowuje się do wprowadzenia autorytarnych porządków nad Wisłą.
Tym niemniej, są takie momenty, gdy ostrzeżenia o stwarzanych przez PiS zagrożeniach dla demokracji liberalnej warto potraktować z całą powagą, na jaką zasługują. Teraz mamy właśnie taki moment. W tym tygodniu Sejm zająć się ma bowiem dwoma fundamentalnymi projektami – przygotowaną przez kancelarię prezydenta reformą sądownictwa oraz ustawą o zmianie ordynacji wyborczej w wyborach lokalnych.
W pierwszej sprawie niewiele wiemy, co konkretnie wyjdzie z Sejmu – za zamkniętymi drzwiami ustalili to ludzie prezydenta Dudy i prezesa Kaczyńskiego. Projekty w sprawie samorządów już znamy – i dają one wiele powodów do niepokoju.
Mit fałszerstwa
Zanim jednak przyjrzymy się, co konkretnie w sprawie samorządów proponuje Nowogrodzka, warto zaznaczyć, że ordynacja i kodeks wyborczy od jakiegoś czasu nie są dla PiS zwykłą, techniczną sprawą. Najbardziej wierny i zmobilizowany elektorat tej partii wierzy bowiem, że zmiany w nich są potrzebne, by uniknąć ryzyka odebrania ich ugrupowaniu przyszłych zwycięstw za sprawą wyborczego fałszerstwa. W grupie tej powszechne jest przekonanie, że wybory samorządowe już raz po 1989 roku sfałszowano – w 2014 roku.
Zobacz także: Co dalej z reformą sądów? Wyjaśniamy
Mit sfałszowanych wyborów nie jest może aż tak nośny jak smoleński, ale politycy PiS równie sprytnie go wykorzystują. Choć nikt nie przedstawił żadnych dowodów, do jakich fałszerstw miałoby właściwie dojść trzy lata temu, to opowieść o "cudzie nad urną" silnie zaktywizowała część wyborców PiS. Wokół partii zawiązał się Ruch Kontroli Wyborów – kolejna platforma organizacji zwolenników Kaczyńskiego.
Wiele zgłaszanych od dawna przez RKW postulatów znalazło się w projekcie ustawy. By zapobiec ryzyku mataczenia przy liczeniu głosów, organizacje wyborów od władz lokalnych przejąć ma centralny organ, Państwowa Komisja Wyborcza. W każdej komisji ma być nagrywająca to, co się w niej dzieje kamera. Mężowie zaufania mają dostać nowe uprawnienia kontroli liczenia głosów na wszystkich etapach.
Zabetonować samorząd…
Te wszystkie zmiany idą czasem za daleko i stoi za nimi dość paranoiczna wizja rzeczywistości, ale same w sobie dałyby się jeszcze zaakceptować – gdyby miały przywrócić wiarę istotnej grupy aktywnych publicznie wyborców w prawomocność procesu wyborczego.
Kłopot w tym, że obok nich w projekcie PiS znajdują się propozycje, których jedynym celem wydaje się być zabetonowanie samorządów w ramach podziału na PiS i anty-PiS, a wraz z samorządami, całej polskiej polityki. Taki będzie bowiem efekt zmniejszenia wielkości okręgów wyborczych do rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. W przypadku tych ostatnich okręgi mają liczyć od 3 do 7 mandatów (dziś od 5 do 15).
Dlaczego to takie ważne? Dlatego, że im mniejszy okręg, tym wyższy efektywny próg wyborczy. A w efekcie tym mniej politycznie różnorodna reprezentacja okręgu. Okręg trzymandatowy oznacza w praktyce dwa mandaty dla zwycięskiej listy i jeden dla największej opozycyjnej. Oddolne komitety obywatelskie z średnim poparciem czy mniejsze partie nie mają szans się przebić. Spora część wyborców okręgu pozostaje bez żadnej politycznej reprezentacji – ich głosy się "zmarnują".
…i przyszły Sejm?
Dla PiS byłby to bardzo wygodny scenariusz. Wpycha on wszystkie mniejsze polityczne siły w ręce PO i Grzegorza Schetyny. Niepołączony niczym, poza desperacką próbą zatrzymania Kaczyńskiego, blok opozycji nie ma z kolei z PiS na razie żadnych szans – ani w samorządzie, ani w wyborach parlamentarnych. Rozbicie się za rok o sztucznie zawyżony efektywny próg wyborczy może radykalnie osłabić morale lewicy, odebrać jej sympatykom resztki wiary w to, że odmowa głosowania na uosobione przez Grzegorza Schetynę "mniejsze zło" ma sens.
Gdyby eksperyment ze zmniejszonymi okręgami wyborczymi się powiódł, niewykluczone, że PiS zdecyduje się w podobny sposób przeprowadzić wybory do Sejmu w 2019 roku. Przy odpowiednio ustawionych okręgach, można by uzyskać parlament składający się z trzech, a nawet z dwóch partii. To nie tylko wykluczyłoby w nim możliwość jakiejkolwiek antypisowskiej koalicji, ale także efektywnie odebrało prawo do reprezentacji tym Polkom i Polakom, którzy w sporze Kaczyńskiego i Schetyny zupełnie się nie odnajdują.
Instytucje monitorujące jakość demokracji na świecie znają pojęcie "wolnych, ale nieuczciwych wyborów". Czy pod tę kategorię nie podpada manipulacja przez rządzącą partię konstytucyjną zasadą proporcjonalność w ten sposób, by wygodnie dla siebie ułożyć scenę polityczną na następne lata?
W normalnych warunkach to sąd konstytucyjny mógłby zbadać, czy takie rozwiązania nie naruszają zasady proporcjonalności wyborów. Ale warunki w Polsce nie są normalne. Co najmniej połowa aktywnych publicznie Polek i Polaków nie wierzy, by Trybunał Przyłębskiej był w stanie pełnić wobec PiS jakąkolwiek funkcję kontrolną.
Znów sprytnie to rozegrali
Opozycja parlamentarna bardziej niż autentycznego poszanowania zasady proporcjonalności broni likwidowanych przez PiS jednomandatowych okręgów wyborczych w gminach nie będących miastami na prawach powiatu. A tu PiS ma akurat rację. Jak mówi uzasadnienie ustawy, faktycznie JOW-y nieproporcjonalnie uprzywilejują niewielką większość wyborców, wrzucając do niszczarki głosy wszystkich pozostałych.
PiS bowiem, jak to ma w zwyczaju, sprawę naprawdę niepokojących zmian rozegrał bardzo sprytnie. Zabetonowanie samorządu dostajemy w pakiecie z reformami autentycznie wychodzącymi naprzeciw społecznemu doświadczeniu tego, co jest nie tak z władzami lokalnymi.
PiS proponuje więc ograniczenie liczby kadencji prezydentów miast do dwóch. Co biorąc pod uwagę instytucję nieusuwalnych prezydentów w wielu miastach, jest sensownym rozwiązaniem. Prawo ma przy tym nie działać wstecz, więc Jacek Majchrowski będzie mógł spokojnie zawalczyć o piątą kadencję w Krakowie – choć już nie o siódmą.
Wśród sensownych propozycji jest też obowiązek internetowych transmisji obrad ciał samorządowych, ludowa inicjatywa uchwałodawcza, obowiązkowe budżety partycypacyjne. Gdyby nie fatalna manipulacja ordynacją, nie byłby to zły pakiet.
W obecnej formie jest on dla PiS politycznie bardzo wygodny. Znów pozwala wysłać przekaz dnia: "my chcemy wiele zmieniać, oni tylko bronią tego, co było".
A może STV?
Opozycja potrzebuje jakiejś własnej idei, pokazującej, że broni przed PiS nie tylko swoich kolegów z ratuszy i sejmików, ale także samej zasady demokratycznej samorządności. Ta nie jest możliwa bez proporcjonalnej reprezentacji. Systemem pozwalającym na najdalej idącą proporcjonalność jest ten pojedynczego głosu przewodniego (STV).
Na czym polega? To trochę skomplikowane, ale do ogarnięcia. Głosowanie odbywa się w wielomandatowych okręgach. Załóżmy, że mamy 10-mandatowy okręg. Każdy wyborca może na kartach do głosowania postawić 10 cyferek – od 1 do 10. Jedynka oznacza kandydata pierwszego wyboru, dwójka drugiego itd. Kandydaci mogą być z jednej listy wyborczej, ale mogą i z kilku. Jeśli kandydat naszej wyborcy z jedynką nie ma dość głosów, by zdobyć mandat, pod uwagę bierze się kandydata numer 2. Jeśli kandydat z 1 już zdobył liczbę głosów konieczną do wzięcia mandatu – podobnie.
Ten system ma wiele wad: jest skomplikowany, nieintuicyjny, utrudnia pracę komisjom wyborczym. Może zniechęcać na początku wyborców, politycy będę też pewnie ciągle domagać się ponownego liczenia głosów.
Ale ma też potężne zalety: żaden głos się nie marnuje, wyłoniona w ten sposób reprezentacja okręgu najpełniej odzwierciedla panujące w nim poglądy i rozkład zaufania do kandydatów. O ile na poziomie narodowym SNV wydaje się utopią, to w małych jednostkach samorządowych (powiaty, gminy) mógłby zadziałać. Wyłoniony w ten sposób samorząd byłby faktycznie otwarty na głosy społeczników, niezależnych organizacji obywatelskich, ruchów miejskich. O wiele trudniej byłoby go zawłaszczyć partiom.
Oczywiście, nie wierzę w to, że po ideę SNV sięgną nagle Nowoczesna czy PO. Dla pierwszej to rozwiązanie zbyt dziwaczne i radykalne. Ta druga jest zbyt osadzona w starej partyjnej samorządowej polityce.
W innej sytuacji są jednak ruchy miejskie i lewica. Jeśli reforma ordynacji przejdzie w tym kształcie, w jakim chce PiS, wybory samorządowe będą dla nich egzekucją. Czy w tej sytuacji już teraz nie warto uruchomić dyskusji o reprezentatywności zaprojektowanego przez PiS samorządu i prawdziwym znaczeniu zasady proporcjonalności? Podnosząc przy okazji także ideę SNV? Nawet jeśli tej dyskusji nie uda się teraz wygrać, to będzie ona narzędziem mobilizacji zwolenników nieodnajdujących się w PO-PiS-owym podziale i upartyjnionych samorządach.
Jakub Majmurek dla WP Opinie