Jakub Majmurek o 11 listopada: oddaliśmy święto faszystom
Z każdym można rozmawiać i zasiąść przy stole, ale nie z tym, kto od początku otwarcie mówi, że nie chce nas widzieć przy stole, tylko na szubienicy. A to milionom Polaków i Polek znów powiedział w środę marsz niepodległości. I naprawdę nie ma znaczenia, że przy okazji nie rozbił żadnej witryny i wyjątkowo nie spalił wozu transmisyjnego żadnej telewizji - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
Przed tegorocznymi marszami 11 listopada w mediach społecznościowych trwała dość ponura zabawa: "co w tym roku sprowokuje narodowców i co tym razem zdemolują". Czy znów będziemy słyszeć o "Niemcach bijących Polaków", "lewackich bojówkach", "policyjnych prowokacjach"? Czy ofiarą wrzeszczących uczestników marszu padną drzewka (wiadomo, eko-lewactwo), kostka Bauma (sama nazwa jest przecież prowokacją dla narodowego ucha), jakiś skłot czy zbyt opaleni przechodnie znajdujący się na trasie marszu.
Gdy okazało się, że w tym roku Marsz Niepodległości wyjątkowo niczego w Warszawie nie zdemolował, część mediów odtrąbiła sukces. Nie podzielam ich sentymentów. Kłopot z Marszem nie polega bowiem tylko na wandalizmie. Problematyczne jest samo to, co marsz od dawna głosi, co się na nim krzyczy i jaką wizję polskości promuje. Od kilku lat za sprawą marszu doszło do niezwykłej sytuacji - narodowe święto, które powinno jednoczyć wszystkich Polaków i Polki, zostało "porwane" przez jedną, skrajną grupę, propagującą wizję polskości, w której nie mieści się większość obywateli.
Polska dla Polaków...
Widać to było także w tym roku. Marsz odbywał się pod hasłem "Polska dla Polaków". Dla cudzoziemca, któremu przetłumaczylibyśmy to hasło, może się ono wydawać dość oczywiste. Bo dla kogo ma być Polska, jeśli nie dla jej wszystkich obywateli - Polaków? Każdy, kto ma jednak minimalną wiedzę na temat historii polski, dobrze wie, co to hasło znaczy. "Polska dla Polaków" znaczy przede wszystkim "Polska nie dla tych, którzy prawdziwymi Polakami nie są". Nie dla tych, którym skandujący to hasło polskości odmawiają.
W okresie międzywojennym oznaczało to obywateli polskich narodowości ukraińskiej i żydowskiej. Podczas antysemickiej nagonki '68 roku - "syjonistów". Dziś oznaczać może Ślązaków, uchodźców, urodzoną w Warszawie Polkę wietnamskiego pochodzenia, libańskiego sprzedawcę kebabów, studentkę z Afryki, ale także "lewaków", czy "pedałów". Wszystkim, którzy czymś podpadli rozwrzeszczanym, narodowo wzmożonym młodzieńcom. Jak twierdzi wybitna prawniczka, profesor Monika Płatek, "Polska dla Polaków" to hasło sprzeczne z pierwszym artykułem Konstytucji RP - stanowiącym, iż "Rzeczpospolita jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli". Wszystkich - także tych, którzy zachowując lojalność wobec polskiego państwa są muzułmanami, Żydami czy Ślązakami. Jak hasło to działa w praktyce, pokazał przypadek Syryjczyka pobitego niedawno w Poznaniu. Mieszkający w Polsce od jakiegoś czasu kucharz, z wyznania nawet nie muzułmanin, a chrześcijanin, został pobity w centrum
wielkiego miasta przez trzech pijanych młodzieńców skandujących rasistowskie hasła. Organizatorzy Marszu wrzucili informację o pobiciu na swojego fanpage'a na Facebooku. Spotkała się z entuzjastycznym aplauzem. "Dobrze mu tak, po co się pchał do Polski, wiedział, że go tu nie chcemy" - można by zrekonstruować dominujące głosy. Właściciele fanpage'a w ogóle się do tych haniebnych głosów nie odnieśli. Widać "Polskę dla Polaków" rozumieją podobnie.
Pod hasłem "Polski dla Polaków" nie da się radośnie świętować polskiej niepodległości. Polskość wyrażająca się w tym haśle nie jest żywotna i ekspansywna, ale przestraszona i wsobna; nie radosna i twórcza, ale chorobliwie paranoiczna; nie szczodra w przejawach swej mocy, ale defensywnie agresywna. Tak też według różnych relacji wyglądał marsz. Zdominowany przez młodych mężczyzn, wyglądających jak wyjęci z kibolskich ustawek i aresztów śledczych; ogłuszający hukiem petard; pełen wewnętrznej agresji i podejrzliwości. Osoby nie pasujące do kibolskiej stylistyki były na marszu witane staropolskim "spierdalaj pedale", oprócz tego skandowano znane hasła "Przecz z żydowską okupacją", "Cała Polska śpiewa z nami, wypierdalać z brudasami", czy "Jebać Araba, bo kozy nie wypada". Zamiast jakiejkolwiek narracji, tłumaczącej dlaczego Polska jest fajna, a bycie Polakiem powinno być powodem do radości i dumy, bezmyślne szczucie na wyimaginowanych "wrogów
ojczyzny".
...faszyści w parlamencie
Polityczna podmiotowość, jaka tworzy się na marszu - z jej absurdalną ksenofobią, nienawiścią do innych, naciskiem na homogeniczność, fantazjami o sile i przemocy - nie może nie kojarzyć się z Niemcami lat 30. W III RP słowa "faszyzm" często nadużywano i określano nimi osoby, które używającym tego terminu po prostu się nie podobali. Jednak patrząc na to, co przedstawiają kolejne marsze niepodległości, słowo "faszyzm", jako termin opisowy, wydaje się jak najbardziej adekwatny. Nawet jeśli nie mamy dziś w Polsce pełni rozwiniętej faszystowskiej ideologii na wiek XXI, to z pewnością mamy coraz silniej obecną w przestrzeni publicznej faszystowską mentalność.
Potwierdzają to działania liderów Ruchu Narodowego, którzy w dzień marszu zaprosili do polskiego Sejmu swoich europejskich sojuszników - przedstawicieli węgierskiego Jobbiku i włoskiej partii Forza Nuova. Obie siły wyraźnie odwołują się do faszystowskich praktyk i idei. Forza Nuova wprost - jej lider Roberto Fiore określa się jako neofaszysta. On i drugi założyciel partii, Massimo Morsello, to w ogóle dość dziwne postaci. Aktywne na skrajnej prawicy od lat 70. Gdy w 1980 roku, po zamachu bombowym na dworzec autobusowy w Bolonii, w biurze ich ówczesnej partii znaleziono materiały wybuchowe, obaj zostali oskarżeni o udział w terrorystycznym spisku. Nie zdecydowali się stawić czoła zarzutom w sądzie - uciekli do Wielkiej Brytanii. Otrzymali azyl polityczny. Część historyków przypuszcza, iż dzięki współpracy z brytyjskim wywiadem. W końcu cofnięto im zarzuty i wrócili do Włoch. Ich partia znana jest z homofobicznych i ksenofobicznych postaw, jej działacze oskarżani są o stosowanie przemocy.
Z aktów przemocy, głównie wobec licznej na Węgrzech mniejszości romskiej, słynie także Jobbik. Partia, nawołująca do powrotu "wielkich Węgier", ma też umundurowane, paramilitarne bojówki. Jest zdecydowanie pro-rosyjska, stanowi część frontu skrajnej prawicy, wspierającej Rosję w Europie. Obie te partie są izolowane na europejskiej scenie politycznej. Zaproszenie ich w narodowe święto do polskiego Sejmu przez polskich narodowców, także powinno być kolejnym argumentem na rzecz ich izolacji na polskiej scenie politycznej.
Ukradzione święto
Wielkim paradoksem 11 listopada jest też to, że tak skrajna i politycznie marginalna siła ukradła Polakom ich święta i ich symbole - od flagi po kotwicę państwa podziemnego. Symbole, które ze skrajną, narodowo-szowinistyczną prawicą nic nie mają wspólnego. 11 listopada świętujemy przecież objęcie przez Józefa Piłsudskiego stanowiska naczelnika państwa od Rady Regencyjnej. Gdy w międzywojniu ustanowiono tę datę świętem niepodległości, ówcześni ideowi koledzy Winnickich protestowali.
I nic dziwnego. Piłsudski był przecież działaczem PPS, socjalistą, redaktorem pisma "Robotnik", zwolennikiem polski wielonarodowej, w której jest miejsce dla Polaków, Litwinów, Ukraińców, Żydów, katolików, ewangelików i bezwyznaniowców. Hasła "Polska dla Polaków" z perspektywy Marszałka zawsze były absurdalne i odrażające. Polscy skrajni nacjonaliści świętujący dzień związany z Piłsudskim to ahistoryczny absurd.
Rządy odrodzonej Rzeczpospolitej, jako jedne z pierwszych na świecie, przyznały prawo głosu kobietom, wprowadziły ośmiogodzinny dzień pracy i prawo do strajku. Mamy z czego być dumni. Zamiast jednak cieszyć się z tego dziedzictwa pozwoliliśmy je zawłaszczyć skrajnej prawicy. Jest w tym oczywiście sporo winy lewicy, która w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie potrafiła zaproponować progresywnej i patriotycznej jednocześnie narracji. Zapomniała o tradycjach Ciołkoszów, niepodległościowego PPS, Pużaka. Pojawiały się pojedyncze książki, swoją robotę robiły takie portale jak lewicowo.pl, ale nie przebijało się to szerzej. Zaczyna dopiero od nie dawna. W tym roku partia Razem swoje obchody niepodległości zorganizowała 7 listopada - w dzień powołania lubelskiego rządu Daszyńskiego. To wspaniała data i na pewno powinniśmy ją pamiętać. Czy jednak warto oddawać 11 listopada skrajnej prawicy? Czy wyprowadzenie lewicowych obchodów wolnej Polskie cztery dni wcześniej do Lublina, nie jest odczytywane przez opinię publiczną,
jako ucieczka przed skrajną prawicą, panującą 11 listopada na warszawskich ulicach? Zawłaszczenie 11 listopada przez Winnickiego i Bosaka jest problemem także dla cywilizowanej prawicy. Nie ma ona miejsca na wyartykułowanie własnego patriotyzmu. Nie może ani podłączyć się pod mogące w każdej chwili eksplodować przemocą, wznoszące kompromitujące hasła obchody, ani zupełnie się od nich odciąć. Andrzej Duda, by rozwiązać ten problem, ewakuował się ze swoimi obchodami do Białej-Podlaskiej.
Faszyzm i wykluczenie
Problem marszu nie jest tylko problemem zawłaszczonego święta i symbolu, ale także artykulacji obecnego w Polsce gniewu. Marsz wywołał w tym roku szerokie dyskusje. Jeden z głośniejszych głosów należał do Rafała Betlejewskiego. Betlejewski twierdzi, że w marszu nie chodzi o żaden nacjonalizm i ksenofobię, ale o wykluczenie, poczucie braku wpływu na rzeczywistość milionów Polaków i Polek.
"Polska flaga, hymn, tradycja to wszystko są symboliczne rekwizyty majątku, który został tym ludziom odebrany. Nie chodzi tu tylko o pieniądze, ale o wpływ na rzeczywistość, o jakieś miejsce na ziemi, o przynależność, poczucie bezpieczeństwa. To wszystko miało do nich wrócić, ale nie wróciło. Kapitaliści i politycy mieli to tylko pożyczyć, żeby unowocześnić i oddać. Ale teraz w fabryce siedzi jakiś gbur kierownik, który mówi 'wypierdalaj' [...] A wokół sporo ludzi, którzy mówią podniosłym tonem: ten kwit, który macie w ręku, ma wielką wartość... nie dajcie nim szargać, nie dajcie sobie go odebrać, bo zostaniecie zupełnie z niczym. Jak bydło" - pisze publicysta.
Gniew uczestników marszu ma bez wątpienia klasowy komponent. Ale nie można powiedzieć, że to nie o ksenofobię chodzi, gdy właśnie ksenofobia jest tym, co pierwsze się narzuca w obrazach marszu. Gniew wykluczonych nie zawsze musi przybierać ksenofobiczne, agresywne formy. Zamiast w kibolską ustawkę przeciw "brudasom i pedałom" zarabiający 1500 na rękę na czarno pracownicy ochrony mogą organizować się w związki zawodowe, czy spółdzielnie. Ktoś nauczył ich nienawiści, ktoś w ten sposób zorganizował ich często zrozumiały gniew. Nie byli to inni wykluczeni, tylko aspirujące elity, które na szczuciu na słabszych chcą wejść na szczyt społecznej drabiny: zawodowi politycy narodowi z klasy średniej, czy finansujący ich milionerzy, sponsorzy ruchu narodowego - piwowar Marek Jakubiak, czy znany z antysemickich wypowiedzi polinijny działacz z Urugwaju, Marek Kobylański. Jak przypomina Betlejewskiemu w polemice z nim Sonia Milch, ofiarą takiej mobilizacji
padają także przedstawiciele wykluczonych - np. osoby homoseksualne z małych miasteczek, Romowie żyjący na głębokiej prowincji itd.
Co robić?
Co w takim razie robić? Jak odzyskać dla nas zawłaszczone przez skrajne siły symbole? Jak inaczej organizować słuszny gniew? Na ile trzeba się sił narodowo-szowinistycznych bać? Na razie ciągle są marginalne. Choć widać jak rosną w siłę. Dzięki Pawłowi Kukizowi dostały się do parlamentu. Trafiły tam jednak przez przypadek, pewnie większość obecnych wyborców Winnickiego nie wiedziało na kogo w zasadzie głosuje, nie głosowało na idee narodowe, tylko na Kukiza i przeciw całej klasie politycznej. Gdy Winnicki i jego koledzy startowali pod własnymi sztandarami, wyniki były mizerne.
Od całej klasy politycznej zależy teraz, czy obecność sił narodowo-szowinistycznych utrwali się w naszej polityce. Czy agresja, ksenofobia i okrzyki "Polska dla Polaków" staną się głównym nurtem parlamentarnych debat. Czy zwycięży pozytywna (obojętnie, czy prawicowa, liberalna, czy lewicowa) wizja Polski, czy paranoiczna i agresywna, wykluczająca, oparta na kulcie siły i przemocy.
Lewica musi nauczyć się docierać do wykluczonych, efektywnie organizować ich i ich interesy. Musi dać Polakom pozytywne emocje i odzyskać symbole, wokół których polscy obywatele mogliby się organizować w takich dniach, jak 11 listopada. Cywilizowana prawica musi pokonać pokusę antyimigranckiej retoryki i języka nienawiści, musi nauczyć się mówić raczej wkluczającym językiem mądrego, konserwatywnego solidaryzmu z pięknego przemówienia Kornela Morawieckiego w Sejmie, nie antyimigranckich okrzyków.
Obie siły wokół narodowych szowinistów od Winnickiego powinny roztoczyć kordon sanitarny. Polski ruch narodowy zbyt często sięga bowiem po przemoc i język nienawiści, by można było z nim rozmawiać, jak z każdą inną demokratyczną siłą. Z każdym można rozmawiać i zasiąść przy stole, ale nie z tym, kto od początku otwarcie mówi, że nie chce nas widzieć przy stole, tylko na szubienicy. A to milionom Polaków i Polek znów powiedział w środę marsz niepodległości. I naprawdę nie ma znaczenia, że przy okazji nie rozbił żadnej witryny i wyjątkowo nie spalił wozu transmisyjnego żadnej telewizji.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski