Taka przejrzystość dobrze zrobi wszystkim i każdemu. Wyjaśniam dlaczego i jak to zrobić, żeby mniej bolało. Będzie piekło? Jak diabli! I jak amen w pacierzu. Ale zasłużenie.
Tam, gdzie płace są ustalane sensownie, uczciwie i sprawiedliwie, ludzie popatrzą na szefów z szacunkiem i ruszą z jeszcze większą ochotą do pracy. Tam, gdzie różnice są nieuzasadnione, nieuczciwe i niesprawiedliwe, najpierw będzie afera, a potem korekta, która poprawi atmosferę oraz efektywność firmy, wydajność całej gospodarki, jakość naszego życia oraz trwałość chwiejącej się demokracji. I o to chodzi.
Folwarczne polskie zarządzanie
Skandal w NBP jakoś mnie nie zaskoczył. Brutalnie mówiąc nie mam przekonania, że NBP jest wyspą zła i niesprawiedliwości w polskim oceanie wszystkiego najlepszego. Czym sprawa pani Martyny różni się od sprawy pani minister, która rzuciła pana prezydenta, bo dostała podobnie intratną posadę w PZU? Można oczywiście udawać, że PZU to biznes, a NBP to urząd, ale istota patologii pozostanie ta sama.
Folwarczne polskie zarządzanie, o którym tak dużo w ostatnich latach mówiono i pisano objawia się między innymi zatrudnianiem i płaceniem wedle uważania. Taką masz robotę, jaką pan ma ochotę. Taka kaska, jaka pańska łaska. Beata Szydło pięknie ujęła to frazą „należy się”. Tak uważała. By swoje uważanie wcielić, nie potrzebowała specjalnej reguły. Poza regułą, jaką jest uważanie. To jest oczywista oczywistość przyjętego w Polsce najbardziej wulgarnego wyobrażenia systemu rynkowego. Ale w rzeczywistości i w powszechnym odczuciu jest to patologia, którą każdy Polak zna z własnych obserwacji.
Ręka do góry, kto nigdy nie spotkał żadnej Martyny od prezesa. Oczywiście zwykle pod innym imieniem, innej płci, w innej korporacji albo instytucji, na innym stanowisku itd. itp. Ja z trudem przypominam sobie firmy i instytucje, w których jednej lub kilku Martyn nie było przy uchu, sercu i służbowym portfelu prezesa, dyrektora czy innego szefa.
Z kim bym w ostatnich dniach o tym nie rozmawiał, każdy jakąś Martynę sobie przypomina. Czasem działa tu model "me too". Ale nie koniecznie. Są też fascynacje całkiem platoniczne, jest czysty nepotyzm, jest prosta korupcja (siedzącego w areszcie byłego już prezesa KNF), bywają złożone rachunki łańcuszków wzajemnych uprzejmości (ty bierzesz moją Martynę, ja twojego Adama) itd.
Nie chodzi tylko o moralność i estetykę
W wielu peryferyjnych i półperyferyjnych krajach tak jest. To w pewnej mierze jest zarazem przyczyna i objaw peryferyjności. Metropolie są metropoliami, między innymi dlatego, że mają kapitał kulturowy, który je przed takimi zjawiskami przynajmniej w skali masowej chroni. Przewagę daje metropoliom m.in. wstyd i lęk przed odrzuceniem. A peryferiami rządzi cep i bezwstyd - jak sytuację w NBP nazwał wicepremier Gowin. Im dalej od metropolii tym gorzej. A im gorzej, tym kraj bardziej stacza się w peryferyjność.
To ma poważne skutki. Nie chodzi tylko o moralność i estetykę. Chociaż przykro widzieć prezesa instytucji tak dostojnej, jak Narodowy Bank Polski, w otoczeniu najbliższych współpracowników wyglądających jak słynna ochrona Kaddafiego. Podobnie jak przykry był widok prałata Jankowskiego w otoczeniu, które sobie dobierał. W Polsce, jak w wielu peryferyjnych krajach, są to niestety dość częste widoki.
Zatrudnianie i płacenie po uważaniu prowadzi jednak nie tylko do przykrych widoków, lecz też do przykrych skutków. Bo posady, które powinni zajmować fachowcy mogący się przysłużyć firmie lub instytucji, zajmują "Martyny" mające "inne kompetencje" - mniej pożyteczne, a przeważnie droższe, bo obdarzane przez szefów różnymi przywilejami - także finansowymi. Firmy i instytucje gorzej przez to działają, frustrują pracowników, słabiej radzą sobie w konkurencji międzynarodowej, mniej trafnie odpowiadają na potrzeby społeczne, trwonią kapitały, a talenty i wysokie kompetencje innych obywateli marnują.
Martyny są poważną przeszkodą w budowaniu sprawnego, konkurencyjnego państwa oraz gospodarki. Estetycznie wygląda to na deficyt obyczajów. Prawnie jest to działanie na szkodę spółek, niegospodarność, niedopełnianie obowiązków (lub przekraczanie uprawnień) przez funkcjonariuszy publicznych. W praktyce jest to okradanie firm, instytucji i wszystkich obywateli, bo z powodu "Martyn" wszystko gorzej działa, drożej kosztuje, kraj się wolniej rozwija, ludzie są bardziej sfrustrowani, peryferia są bardziej peryferyjne, czyli intensywniej eksploatowane przez metropolie, niż muszą.
Koncentrujemy się nie na tym, co trzeba
W publicznej debacie koncentrujemy się zwykle na "Martynach" w instytucjach i firmach faktycznie państwowych (jak NBP albo PZU). Ale w sektorze prywatnym często nie jest lepiej. A jednak na ekscesy kadrowe i płacowe w biznesie przymykamy oczy, bo dominuje pogląd, że prywatny może robić ze swoimi firmami i pieniędzmi, co chce. To jest pogląd dziewiętnastowieczny.
Po pierwsze dlatego, że faktycznie prywatny biznes to jest od dawna margines. Duże firmy finansują się akcjami lub obligacjami, a zarządzają nimi managerowie, którzy wydają nie swoje pieniądze - podobnie jak na państwowym. Biedny posiadacz akcji, obligacji, udziałów w funduszu inwestycyjnym nie ma w rachunki firm wglądu podobnie jak wyborca nie ma wglądu w szczegóły finansów publicznych, więc nie wie, że "Martyna" m.in. jego kosztem dostaje fortunę za „piękne oczy”, albo za wujka świadczącego uprzejmość jej szefowi.
Po drugie wydatki na "Martyny" i straty powodowane przez zbyt niską jakość ich pracy obniżają wyniki przedsiębiorstw i płacone przez nie podatki, czyli zubożają nie tylko firmy, ich pracowników oraz właścicieli, ale także państwo, więc w praktyce nas wszystkich. Tak czy inaczej każdy z nas się zatem na każdą "Martynę" składa - bez względu to, czy ona (lub on) pracuje w urzędzie (za nasze pieniądze), w państwowej spółce (zmniejszając zyski państwa z dywidendy), czy w prywatnym biznesie (zmniejszając firmowe podatki, dochody akcjonariuszy i pensje innych pracowników).
Jeżeli chcemy mieć dobre społeczeństwo dające ogółowi zasłużoną satysfakcję z pracy, konkurencyjną gospodarkę optymalnie wykorzystującą talenty i kompetencje ludzi, oraz państwo z maksymalną sprawnością obsługujące swoich obywateli, musimy się pozbyć problemu z "Martynami". Poza wzmocnieniem związków zawodowych dwa mechanizmy mogą temu służyć.
Jeden to przejrzysta, otwarta rekrutacja dająca realnie równe szanse wszystkim. Po angielsku nazywa się to "equal opportunity employer". W sektorze publicznym to jest oczywiste i proste, ale w Polsce - jak wiadomo - nie działa, choć powinno. Firmy prywatne, które nie przestrzegają dobrze opisanych zasad takiej rekrutacji, nie powinny mieć dostępu do zamówień ani zleceń publicznych.
Drugi sposób to transparentność płac i innych dochodów, która jest prostsza, choć społecznie bardziej ryzykowna, bo - zwłaszcza na początku - wywoła emocje. Wyobraźcie sobie, że na stronie internetowej waszego pracodawcy pojawia się lista płac. Rzucicie się do czytania? No pewnie. Szef dostał tyle. Jego asystentka tyle. Koleżanka z drugiego pokoju tyle. Emocji będzie bez liku. Ale jakie to będą emocje, będzie zależało od tego, na ile płace poszczególnych osób będą odpowiadały ich roli w przedsiębiorstwie.
Badania prowadzone po wybuchu kryzysu 2008 pokazały, że w przedsiębiorstwach ujawniających prace wysokich managerów różnice płacowe są niższe, a presja płacowa ze strony innych pracowników mniejsza, więc cała firma może działać taniej. Ludzie mają oczywiście skłonność do tego, by przeceniać swój wkład, więc zawsze uważają, że są warci więcej, niż koledzy. Ale spłaszczenie piramidy płacowej sprawia, że zarobki innych mniej ch denerwują.
W strukturach (np. urzędach), gdzie wysokość płac na różnych stanowiskach jest jawna i w miarę sprawiedliwa, a kryteria rekrutacji i awansów przejrzyste atmosfera jest generalnie lepsza, więc wydajność także, a pracownicy wiążą się z nimi trwalej. Jawność płac ma też tę zaletę, że uczłowiecza stosunki w miejscu pracy. Zmniejsza przestrzeń dla mobbingu i molestowania, oraz pomaga zmniejszyć lukę płacową między płciami. Bo - jak wynika z badań - kobiety zarabiają mniej m.in. dlatego, że mają mniejsze oczekiwania płacowe, a firmy to wiedzą i wykorzystują.
Jak to zrobić?
Ujawnienie płac jest sprawą poważną i ważną. To nie jest łapanie pcheł. Tego nie trzeba robić bardzo szybko. Trzeba to zrobić dobrze. Czyli tak, żeby feudalnie rządzone społeczeństwo folwarczne efektywnie przekształcić w demokratyczne, kapitalistyczne, liberalne, sprawiedliwe w miarę możliwości społeczeństwo czytelnych dla wszystkich zasad - przynajmniej dotyczących zatrudniania i płacy. Stawką jest by Polska się stała bardziej skandynawska a mniej afrykańska. To wymaga rozwagi i czasu. Trzeba to rozłożyć na dobrych parę lat. Na przykład na kolejną kadencję parlamentu.
Najlepiej zacząć o pełnej jawności płac w instytucjach publicznych oraz w firmach kontrolowanych przez państwo. Politykom to się nie spodoba, bo w państwowych firmach i instytucjach lokują swoje "Martyny", ale nie dajcie się nabrać, że to utrudni biznes. W średnim okresie żadnej firmie nie szkodzi racjonalizowanie kosztów. Płac też to dotyczy. A transparentność służy racjonalizowaniu. Po pierwszym krótkim szoku korzyści zdecydowanie przeważą nad problemami. A przy okazji odbędziemy poważną rozmowę na temat racjonalności różnic w płacach np. nauczycieli albo pielęgniarek i asystentek prezesa NBP. Taka rozmowa nam się niewątpliwie należy, nawet jeżeli zacznie się od piekielnej awantury.
Jednocześnie można by ustanowić wymóg publikowania przez duże firmy prywatne współczynnika Giniego (porównującego płace najlepiej i najgorzej zarabiających) z rozbiciem na płcie i wykształcenie. To by pozwoliło porównać sprawiedliwość płacową w firmach poszczególnych branż.
Po dwóch lub trzech latach można by wprowadzić obowiązek jawności zarobków np. 20 proc. pracowników najwyżej opłacanych. A po czterech albo pięciu latach - wszystkie PIT-y na stół. Ten czas jest potrzebny, żeby firmy mogły przemyśleć i ewentualnie skorygować politykę płacową, oraz przygotować się na burze, które wybuchną. Bo że wybuchną, to pewne. Ale - podobnie jak w przypadku lustracji - wyszumią się i miną. A poczucie odpowiedzialności za zgodność płac z odczuciem sprawiedliwości i faktycznym znaczeniem pracowników dla firmy, zostanie. Natomiast skończy się poczucie bezkarności i rozdymanie przez szefów płac Martyn oraz swoich własnych.
Tak, tak. Wiem. To może każdego zaboleć. Ale jak wszystkich zaboli w miarę jednocześnie, to każdego z osobna zaboli dużo mniej. Jakoś to dźwigniemy. Dali rade posłowie, ministrowie, samorządowcy itp., to reszta też jakoś dźwignie. A przy okazji odpadnie jeden argument, żeby ludzie rozsądni, ceniący sobie prywatność nie szli do polityki. To też by ułatwiło budowanie lepszej Polski dla wszystkich.