Dlaczego Jarosław Kaczyński znowu mówi o zamachu? To może być odpowiedź
Jarosław Kaczyński po raz kolejny ogłosił, że przyczyną katastrofy smoleńskiej najprawdopodobniej był wybuch. To przede wszystkim akt polityczny, bo o przyczyny spierają się eksperci. Tylko po co to prezesowi?
"Wiemy z bardzo wysokim stopniem pewności, że doszło do wybuchu" - powiedział Jarosław Kaczyński podczas wieczornego przemówienia na Krakowskim Przedmieściu. Tym samym autoryzował przedstawione kilka godzin wcześniej rewelacje o bombie termobarycznej podkomisji działającej pod auspicjami Antoniego Macierewicza.
Co dalej?
To poważne zarzuty, bo skoro to był zamach, to ktoś musiał go dokonać. Rosja? Putin? Platforma Obywatelska? Tusk? A jeśli Rosja, to czy to oznacza wojnę? Albo chociaż zerwanie stosunków dyplomatycznych? Takie słowa ze strony przywódcy obozu rządzącego, który skinieniem palca przywołuje urzędującą premier, nie może pozostać bez konsekwencji.
Ale zostanie, bo choć rewelacje podkomisji smoleńskiej rozeszły się po światowych mediach, nikt już nie traktuje ich poważnie. - Antoni Macierewicz funkcjonuje tak, że rzuca mocną tezę, a później się tym nie przejmuje - mówił w rozmowie z WP Tomasz Siemoniak z PO.
Powtórka z historii
Teza o "bombie termobarycznej" nie jest pierwszą, z którą zgodził się Jarosław Kaczyński. W 2012 roku Cezary Gmyz opublikował na czołówce "Rzeczpospolitej" tekst "Trotyl na wraku tupolewa". "Eksperci nie są w stanie stwierdzić, w jaki sposób na wraku maszyny znalazły się ślady trotylu i nitrogliceryny. Wciąż biorą pod uwagę hipotezy, według których osad z materiałów wybuchowych mógłby pochodzić z niewybuchów z okresu II wojny światowej" - pisał Gmyz.
Ale Jarosław Kaczyński nie bawił się w takie niuanse. "Zamordowanie 96 osób to niesłychana zbrodnia, każdy, kto miał cokolwiek z tym wspólnego, powinien ponieść tego konsekwencje" - powiedział na posiedzeniu zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza. Domagał się specjalnego posiedzenia Sejmu i wyjaśnień ze strony ówczesnego Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta.
Emocje Kaczyńskiego
Kaczyński do sprawy podchodzi niezwykle emocjonalnie i w sumie nie ma się temu co dziwić - w katastrofie zginął jego brat bliźniak. O ile jednak takie emocje są zrozumiałe u obywatela Jarosława Kaczyńskiego, to nie powinny wpływać na działalność prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale wpływają i będą wpływać.
Wykorzystuje to politycznie Antoni Macierewicz. Jeszcze dekadę temu był politycznym outsiderem, który odszedł z Ligi Polskich Rodzin i wystarał się o miejsce na listach PiS. Dzisiaj jest nie tylko członkiem partii, ale jej wiceprezesem i ministrem kluczowego resortu. Jest kapłanem religii, którą wyznaje duża część żelaznego elektoratu partii. Przez to uchodzą mu większe i mniejsze wpadki czy akty niesubordynacji (chociażby jak historia z Bartłomiejem Misiewiczem).
Emocje elektoratu
Dla Prawa i Sprawiedliwości, obok wymiaru ludzkiego, upamiętnienia ofiar, ważny jest też aspekt polityczny. Dzisiaj oba są nierozerwalnie związane. Jarosław Kaczyński nawet nie próbuje oddzielić w swoich przemówieniach wątków dotyczących katastrofy i ofiar od tych dotyczących bieżącej polityki. Także w 7. rocznicę katastrofy mówił o planach Prawa i Sprawiedliwości.
Poza tym, gdyby rzeczywiście chodziło o pamięć o ofiarach, nie spychano by jej na drugi plan szokującymi doniesieniami o wybuchu. Prokuratura swoje ustalenia przedstawiła tydzień przed rocznicą. Ludzie Macierewicza mogli zrobić to samo. Albo poczekać jeszcze 2-3 tygodnie. Ale nie pozwolili, by 10 kwietnia był dniem pamięci o ofiarach. Tych z 2010 roku, ale też tych z 1940 roku.
Przed wyborami i po wyborach
W kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński jest w cieniu, a jeśli z niego wychodzi, jest wersją soft samego siebie. Chowany jest też Macierewicz, a przed szereg wypycha się Andrzeja Dudę, Beatę Szydło i Jarosława Gowina. Ale teraz do wyborów daleko, więc prezes może spokojnie mówić to, na co ma ochotę on i żelazny elektorat partii.
Jednak po 7 latach ten elektorat ma coraz mniej cierpliwości. O ile można mu było wmówić, że Platforma nie chce wyjaśnić katastrofy, to za PiS niewiele się zmieniło. Minęło 15 miesięcy rządów "Dobrej Zmiany", a dowodów na zamach jak nie było, tak nie ma. Dlatego grupa wyborców domagających się nie wyjaśnienia przyczyn katastrofy, ale dowiedzenia zamachu, musi otrzymywać nowe bodźce. Za jakiś czas o nich zapomni.
I pojawią się kolejne. Być może i Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy już wiedzą, że nijak nie da się dowieść zamachu. Coraz częściej będzie więc mówił o tym, że katastrofy nie da się wyjaśnić. Jak powiedział w TVP, nie jest pewien, czy kiedykolwiek będzie dane nam poznać wszystkie okoliczności wydarzeń 10 kwietnia 2010 roku.
Uderzyć w PO
Zarówno w 2012 roku, jak i teraz, promowanie tezy o zamachu ma na celu uderzenie w politycznych konkurentów. Media narodowe nieustannie przypominają zdjęcia ze wspólnych konferencji Donalda Tuska i Władimira Putina. Dla nich, może nieco naiwne, próby politycznego oswojenia władcy Kremla są tożsame ze spiskowaniem.
Chodzi o to, by odebrać Donaldowi Tuskowi moralne prawo do uczestniczenia w polityce. Dzisiaj były premier nie jest uczestnikiem codziennej polskiej walki politycznej, ale przecież są jego dawni (i potencjalnie przyszli) współpracownicy. Sprawa katastrofy jest też wykorzystywana jako "argument ostateczny". Kiedy politycy PiS nie mają jak bronić się przed krytyką ze strony PO, mówią o "krwi na rękach". Tak zrobił zastępca Antoniego Macierewicza Bartosz Kownacki.
Na politycznych przeciwnikach Prawa i Sprawiedliwości kolejne zamachowe teorie lansowane przez Jarosława Kaczyńskiego nie robią już wrażenia. Oczywiście, że jest rytualne oburzenie, ale przecież ci ludzie i tak na PiS nie zagłosują. A żelazny elektorat domaga się "prawdy". I kolejne jej wersje będą się pojawiać.