Zygmunt Bauman był odznaczony Krzyżem Walecznych za zwalczanie podziemia niepodległościowego
Brytyjskie miasto Leeds. Spokojna, pełna zieleni dzielnica, z dala od centrum. Dwupiętrowy domek jednorodzinny z zadbanym ogródkiem. Na balkonie widać talerz z polską telewizją satelitarną. Tu, od ponad 40 lat, mieszka prof. Zygmunt Bauman, urodzony w 1925 r. w Poznaniu. Teraz jest na emeryturze, ale do 1990 r. był kierownikiem katedry socjologii tamtejszego uniwersytetu. Wspólne seminaria prowadził z prof. Aleksandrą Jasińską-Kanią, córką agenta NKWD Bolesława Bieruta. Wcześniej był promotorem jej pracy doktorskiej - "Karol Marks a problemy alienacji we współczesnej socjologii amerykańskiej". Mieszkają nawet razem, bo są parą - pisze Tadeusz Płużański w artykule dla WP.PL.
Kim jest ten szanowany na świecie socjolog? To oficer polityczny ludowego Wojska Polskiego, funkcjonariusz zbrodniczego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i agent innej komunistycznej jednostki - jeszcze bardziej krwawej Informacji Wojskowej. Ostatnio - dodajmy do tego - plagiator (przepisywał m.in. treści z Wikipedii, bez podania źródła).
Za co Krzyż Walecznych?
W kontekście gościnnych występów Zygmunta Baumana na polskich uniwersytetach i w polskich teatrach usłyszałem opinie, że nie ma się za bardzo czym przejmować, bo naukowców zaczadzonych komunizmem było wielu. Ale nie tylko o "heglowskie ukąszenie" tu chodzi. Baumana wyróżnia coś gorszego - udział w stalinowskim aparacie represji. Takich, oddelegowanych ze zbrodniczych jednostek na front nauki, było już mniej. Słyszałem też, że o powojennych losach Baumana wiemy niewiele. Że nie powstała jego biografia. Dlatego jest zapraszany przez nieświadomych niczego ministrów i prezydentów, obsypywany honorami i medalami. To prawda częściowa, bo historycy wiedzą na jego temat - od lat - wystarczająco dużo. I swoją wiedzę publikują wcale nie w niszowych periodykach. Problem polega na czymś innym - na zainfekowaniu polskich umysłów przez sowieckie "elity" - te przybyłe do nas po wojnie na obcych czołgach, które miały potem wystarczająco dużo czasu, aby wychować swoich następców.
"Najsłynniejszy żyjący polski socjolog. Wnikliwy filozof. Najlepszy analityk świata ponowoczesnego: świata Internetu, rozpadających się więzi międzyludzkich, niepewności. Świata, w którym wszystko płynie"- czytamy we wstępie do jednego z wywiadów z Baumanem w "Gazecie Wyborczej". I tu "zapomniano" o sprawie podstawowej - że owa sława socjologii, bohater salonów Warszawy, Wrocławia, Poznania - sam aktywnie przyczynił się do rozpadu dawnego świata i jego tradycyjnych wartości i więzi.
Usprawiedliwienie stalinizmu
Unicestwiał przynajmniej dwutorowo - jako politruk ludowego Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a także agent Informacji Wojskowej. A od 1953 r. robił to samo - tylko po podlaniu naukowym sosem - jako socjolog. Obie te "aktywności" Baumana były ze sobą ściśle związane. W dokumencie z 1950 r., kiedy dostał awans w KBW czytamy: "Jako szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego (...) bierze udział w walce z bandami [polskim podziemiem niepodległościowym - przyp. TP]. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony Krzyżem Walecznych". I dalej: "mjr Bauman ma przed sobą poważną perspektywę naukową". Czyli nie tylko "uświadamiał" żołnierzy w duchu zbrodniczego stalinizmu, ale osobiście zwalczał "bandy" (można spytać, co było gorsze: hodowanie morderców, czy własny udział?).
I to jest właśnie powód, dla którego mjr Zygmunt Bauman powinien być dziś ścigany. Wymiar sprawiedliwości III RP powinien bowiem sprawdzić, za co naprawdę dostał Krzyż Walecznych. Czy "tylko" za to, że jako dowódca wydawał rozkazy walki z "bandami", czy może sam do "bandytów" strzelał? Zresztą każdy z tych przypadków jest przez polskie prawo kwalifikowany jako zbrodnia komunistyczna, która nie ulega przedawnieniu.
Podkreślić trzeba zresztą, że naukowa kariera Baumana rozpoczęła się, zanim ruszył w teren ścigać AK-owców. Studia podjął zaraz po ucieczce z Polski we wrześniu 1939 r. (zamiast walczyć z okupantami) - na sowieckich uniwersytetach, choć dla obywatela polskiego - pozbawionego powiązań nie byłoby to możliwe. Potem, będąc jeszcze w KBW, uczył się w partyjnej Akademii Nauk Społecznych i Politycznych, a następnie na Uniwersytecie Warszawskim (promotorem jego pracy magisterskiej był słynny marksistowski ideolog prof. Adam Schaff). Jako asystent innego stalinowca - Juliana Hochfelda zrobił błyskawiczną karierę naukową - w 1956 r. obronił pracę doktorską, a cztery lata później zrobił habilitację. W latach 60. wykładał także w Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR - kuźni komunistycznych elit.
Zrozumieć Hitlera
Teraz powiedzmy sobie jasno: kariera - od politruka do naukowca - nie byłaby możliwa, gdyby Bauman i jego koledzy najpierw nie pozbyli się fizycznie polskich elit, a później nie wyrzucili niedobitków z uczelni. Najpierw ścigali watahy po lasach, a potem dorzynali je na uniwersytetach. Tak zamordowano "Łupaszkę", "Zaporę", Pileckiego i dorżnięto Kotarbińskiego, Tatarkiewicza, Ossowskich. Dzisiaj potomkowie tych niedobitków upominają się o prawdę. Dla nich bohaterem jest Pilecki i Kukliński, a nie Jaruzelski, czy Bauman. W Polsce ten podział jest czytelny. Ciekawe jest natomiast to, jak przeszłość Baumana - i dzisiejsze tego konsekwencje - jest postrzegana na świecie. A można ją poznać właściwie tylko przez pryzmat jednego jedynego wywiadu, jakiego profesor udzielił brytyjskiemu "Guardianowi" (28 kwietnia 2007). Przyjrzyjmy się temu dokładniej, bo cały wywiad nie jest w Polsce znany, a jest ciekawy z punktu widzenia zarówno historycznego (poznania życiorysu Baumana i jego formacji), jak i socjologicznego
(ponowoczesnego).
Dziennikarka Aida Edemariam we wstępie do rozmowy pisze: "W ostatnich latach stało się pewną modą - zwłaszcza w krajach takich jak Niemcy i Polska, które najbardziej ucierpiały wskutek ideologicznych szaleństw połowy XX wieku - aby grzebać w przeszłości i wytykać winnych palcami w gestach świętego oburzenia. Grzebanie w dawno zamkniętych [???] archiwach stało się podniecającym zajęciem; zwłaszcza że na ogół przedstawiane jest jako poszukiwanie prawdy i rozcinanie ropiejących wrzodów". Potwierdza się zatem, że "grzebanie w życiorysach" nie jest polskim pomysłem, ale kalką tego, co w odniesieniu do funkcjonariuszy komunizmu święci od lat triumfy na świecie. A dzisiejsze "mody" to - jak można wnioskować - jedyna trauma po komunizmie. Dziennikarka "Guardiana" kontynuuje: "Jednakże rodzą się pytania, jakie mają teraz znaczenie niektóre z tych odkryć i czy powinny one rzucać cień na całe życie ludzi uwikłanych". No właśnie - nie mówmy o życiorysach, tylko o błędach młodości. To przecież było dawno. Zrzućmy zasłonę
milczenia. Budujmy przyszłość. A mordercy to ludzie uwikłani.
Dziennikarka powołuje się dalej na Timothy'ego Gartona Asha i na apele tego oksfordzkiego historyka, aby w dzisiejszym "grzebaniu w życiorysach" nie pomijać "kontekstu realiów ówczesnych czasów", a także "zrozumieć dzisiejsze motywy i cele, które często stoją za takim a nie innym kontekstem tych ujawnień". Zgoda - to spróbujmy zrozumieć Stroopa, Eichmanna, Hitlera, a także motywy tych, którzy ujawniają ich zbrodniczą przeszłość. Może okazać się, że cel tych działań też jest nieczysty.
Musiołowi bez odpowiedzi
Następnie dziennikarka przywołuje tekst historyka Bogdana Musiała sprzed lat, "w prawicowym czasopiśmie OZON [ówczesne pismo Janusza Palikota - przyp. TP], który oskarżył [nie opisał! - TP] Baumana (...), że był on płatnym agentem polskiej służby bezpieczeństwa i że brał udział w politycznych czystkach przeciwników reżimu komunistycznego". Przypomina wcześniejszego "kozła ofiarnego" podnieconych "grzebaczy"- Guentera Grassa, "któremu nieco się udało powstrzymać 'święte oburzenie' poprzez ujawnienie swego krótkiego epizodu służby w SS w autobiografii". I tu - przypadkowo - "Guardian" trafił w sedno. Bauman - po tekście prof. Musiała miał możliwość odpowiedzi. Wyznania win, poproszenia o przebaczenie. Z tej okazji jednak nie skorzystał. Nie potępiając komunizmu i swojego "uwikłania" - postanowił dalej umoralniać innych.
Z takiej szansy nie skorzystał również w wywiadzie dla "Guardiana", odsłaniając swoją ponowoczesną strategię: "wie Pani, nie zaszczycę Musiała odpowiedzią". Dlaczego? "Nie chcę dodawać wagi ani ważności do czegoś, co składa się z półprawd i 100% kłamstw". Potem profesor płynnie sam sobie zaprzeczył, przyznając, że w artykule zawarta jest jednak prawda: "że byłem komunistą, ale to nic nowego, wszyscy to wiedzą - pomiędzy 1946 i 1967 - i że przez kilka lat służyłem w tzw. korpusie bezpieczeństwa wewnętrznego". Tu ponowoczesność Baumana kazała mu zaciemnić prawdę (czy też zastosować półprawdy, które zarzuca Musiałowi). Bo czy zachodni czytelnik dowie się, czym był KBW? Nie, prócz tego, że zwalczał "terroryzm wewnątrz kraju". Ani słowa o tym, kim byli owi "terroryści". A przede wszystkim o tym, że Korpus był zbrojnym ramieniem sowieckiego okupanta, utworzonym na wzór NKWD, przeznaczonym do pacyfikacji polskich niepodległościowców. Oczywiście nie ma też nic o Baumanowym Krzyżu Walecznych i powodach jego
przyznania. Ani o wcześniejszej służbie w sowieckiej milicji w Moskwie, która bezpośrednio podlegała NKWD i do której nikt z ulicy (podobnie jak wcześniej na stalinowski uniwersytet) nie mógł trafić.
Nikomu nie zaszkodził?
Dziennikarka "Guardiana" dalej "rozbraja" życiorys Baumana: "zaciągnął się do 4. Dywizji Polskiej Armii na Uchodźstwie [raczej na Zesłaniu - TP] - nie wstąpił do Armii Czerwonej, jak niektórzy utrzymują - z którą wrócił do Polski". Tyle tylko, że owa 4. Dywizja Piechoty Ludowego Wojska Polskiego podlegała Armii Czerwonej. Takich "nieścisłości" jest w wywiadzie więcej.
"Jedyną nowością jest to - mówi Bauman, że przez trzy lata (tylko!) byłem tajnym agentem, gdy miałem 19 lat, i za to ponoszę pełną odpowiedzialność". Wraca wątek błędów (bo przecież nie grzechów) młodości. Ale cóż znaczy ta "pełna odpowiedzialność" - znów przeciętny brytyjski zjadacz chleba się nie dowie. Czy to odpowiedzialność moralna, a może karna - że chciałby stanąć przed obliczem niezawisłego sądu w oczekiwaniu na sprawiedliwą karę? Wolne żarty. Bauman po prostu ponowocześnie lawiruje. A czymże była "polska służba bezpieczeństwa"? Tego też nie usłyszymy. Nie usłyszymy, że Baumana "uwiodła" Informacja Wojskowa - stworzona przez Sowietów i im bezpośrednio podległa, która okrucieństwem przebijała nawet słynną cywilną bezpiekę. A co robili agenci IW? Donosili na kolegów z takim skutkiem, że ściągali na nich represje.
Bauman oczywiście ma swoje ponowoczesne wytłumaczenie: "Każdy porządny obywatel powinien uczestniczyć w kontrwywiadzie. To jest jedyna rzecz, którą utajniłem, bo przecież podpisałem zobowiązanie, że zatrzymam to w tajemnicy...". Bauman oczywiście nie powie (a dziennikarka nie dopyta), że czym innym jest kontrwywiad własnego, suwerennego państwa, a czym innym państwa okupacyjnego, ścigającego własnych obywateli za patriotyzm. Ale przy okazji profesor - chyba tracąc na chwilę rewolucyjną czujność - przyznał, że pozostał wierny tamtej Polsce - kolonii Stalina. Tylko, że takich niuansów człowiek Zachodu znów nie zrozumie. Tym razem "dociekliwa" dziennikarka dopytuje: "Czy kontrwywiad znaczyło donoszenie na ludzi, którzy walczyli przeciwko komunistom?" Odpowiedź: "Tego ode mnie oczekiwano, ale nie pamiętam żebym cokolwiek takiego robił. Nie miałem nic do roboty - siedziałem w biurze i pisałem - to nie była dziedzina, w której mogłem zebrać cokolwiek ciekawego". Ale dziennikarka nie daje za wygraną: "Czy zrobił
Pan coś, co mogło komuś zaszkodzić?" Bauman: "Nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie wydaje mi się, żeby tak było".
"Czuję się bardziej ofiarą"
Przypomnijmy zatem profesorowi opinię oficera prowadzącego TW Semjona (czyli Baumana): był "dobrze wyszkolony. Materiały jego są cenne i dają analizę pracy aparatu polityczno-wychowawczego". Nie trzeba być zresztą specjalistą od stalinizmu, aby wiedzieć, że każdy donos w każdych czasach przynosi szkodę. Nie ulega jednak wątpliwości, że w dyktaturach dużo większą.
W "Guardianie" cytat ten nie pada (bo niby skąd brytyjska dziennikarka ma o tym wiedzieć?), za to profesor twórczo rozwija swoją koncepcję ponowoczesności: "Wtedy wydawało mi się to właściwe. Niektóre wybory w każdym życiorysie mogą być uznane jako błędne, tyle tylko, że nie muszą być oczywistymi błędami w czasie, gdy się ich dokonuje. Miałem wtedy 19 lat i nie wiedziałem wówczas tyle, ile wiem dziś mając 82."
O agenta Semjona dziennikarka nie dopytywała już Baumana (a gdyby jej rozmówca powiedział: byłem nazistą, pracowałem w SS, współpracowałem z Gestapo, ale miałem 19 lat, też by odpuściła?). Zadowoliła się stwierdzeniem: "Naprawdę nie chce o tym mówić, ponieważ Pani popycha mnie w kierunku zrobienia czegoś, czego nie chce zrobić, próbuje nadać znaczenie czemuś, co jest bez znaczenia." I tu mamy smutną puentę: przeszłość jest dla Baumana bez znaczenia. Niestety dla organów ścigania III RP także.
W końcu Bauman został rewizjonistą, za co - jak twierdzi - słono zapłacił: "To, czego brakuje w tych opowieściach (Musiała) to to, że współpracowałem przez 2-3 lata, a przez 15 lat bezpieka mnie prześladowała. (...) szpiegowano mnie, donoszono na mnie, mój telefon był na podsłuchu, itd. Wyrzucili mnie z KBW, i w końcu, jak Pani wie, wyrzucili mnie też z uniwersytetu i zakazano publikacji mych prac. (...) Czuję się bardziej ofiarą" - kwituje Bauman.
A przecież przez te wszystkie lata, kiedy był "prześladowany", wykładał dalej - na UW i WSNS. Kształcił kolejnych "homo sovieticus", najpierw bardziej stalinowskich, potem bardziej rewizjonistycznych. Bo okupacyjna władza wciąż potrzebowała nowych "elit", które zastępowały te prawdziwe, przedwojenne.
Bauman przyznaje, że od marksizmu odchodził długo (o tym, że system mordował, dowiedział się dopiero po referacie Chruszczowa, czyli w KBW nic nie robił, nic nie widział, nic nie słyszał?). Na dobre odszedł dopiero wtedy, gdy sam system go odrzucił. Ale czy na pewno? Przecież ponowoczesność ze swoim relatywizmem i zerwaniem z tradycyjną konstrukcją świata jest w marksizmie głęboko osadzona. Paradoksalnie - właśnie po 1968 roku, kiedy opuścił Polskę, wypłynął na szerokie wody i stał się "najlepszym analitykiem" stworzonej przez siebie, utopijnej i szkodliwej koncepcji, która pozwoliła mu również naukowo uciec od jego dawnych win.
Nie zostali profesorami...
Zygmunt Bauman nie mówi, że mógł odejść z wojska i nie wstępować do zbrodniczego KBW, że dokonał wyboru. Często zresztą słychać dziś, że bez tego młodzieńczego, właściwie niewinnego ukąszenia, nie zostałby "wnikliwym filozofem, najlepszym analitykiem świata ponowoczesnego". Tylko co mają powiedzieć ci młodzi, którzy ginęli z rąk NKWD, KBW, IW, UB. Też mogli wyrosnąć na profesorów, ale nie ukąszonych. W przeciwieństwie do Baumana bardzo nam ich we współczesnej Polsce brakowało i brakuje.
Bauman nie tylko dostaje nagrody, ale sam je przyznaje. Nagroda imienia jego zmarłej żony - pisarki Janiny Bauman (tysiąc funtów) trafia co roku do autora najciekawszej pracy z zakresu etyki i moralności. A ja bym wolał - w tej samej kategorii - nagrodę im. Rotmistrza Pileckiego. Byłoby bardziej etycznie i moralnie.
Tadeusz Płużański dla Wirtualnej Polski