Doradcy z Pentagonu najwyraźniej uświadomili Donaldowi Trumpowi, że na Bliskim Wschodzie za krew płaci się krwią. Dopóki nie została przelana jest szansa na uratowanie pokoju z Iranem. Jakkolwiek potoczy historia, już teraz wiadomo, kto będzie zwycięzcą. To Rosja Władimira Putina.
Rozpędzona ciężarówka wbiła się do lobby budynku. Eksplozja tony materiałów wybuchowych zrównała z ziemią koszary Marines. Zginęło 241 Amerykanów. To nie fikcja filmowa. Samobójczy atak w Bejrucie wydarzył się w 1983 r., a o współudział podejrzewani są Irańczycy. To może zdarzyć się znowu, a prezydent Donald Trump dobrze o tym wie i zrobi bardzo dużo, żeby do tego nie dopuścić.
Zwolennicy i przeciwnicy Donalda Trumpa choć raz są zgodni. Uważają, że dobrze się stało, iż prezydent w ostatniej chwili zmienił decyzję i powstrzymał uderzenie na Iran w odwecie za zestrzelenie cennego drona rozpoznawczego 20 czerwca 2019 r. nad Cieśniną Ormuz.
Gospodarz Białego Domu nie słynie z miękkiego serca ani skłonności do wybaczania, jednak przyznał, że nie zdecydował się na atak, który zabiłby ok. 150 Irańczyków.
Doradcy z Pentagonu najwyraźniej uświadomili Trumpowi, że na Bliskim Wschodzie za krew płaci się krwią. Nawet jeżeli założymy, że Teheran stoi za powtarzającymi się atakami na tankowce, a dron został strącony nad wodami międzynarodowymi, to należy zaznaczyć, że dotychczas życia nikt nie stracił.
Irańczycy również ten fakt podkreślają.
Twierdzą, że ich przestrzeń powietrzną naruszył nie tylko zniszczony bezzałogowiec, ale także towarzyszący mu szpiegowski samolot P-8 Poseidon z 35 ludźmi na pokładzie. Do niego też, według opinii Teheranu, mogli otworzyć ogień, ale tego nie zrobili właśnie ze względu na obecność Amerykanów.
Jak zwykle na Bliskim Wschodzie to praktyka pola bitwy usankcjonowana słowami polityków wytycza tzw. czerwone linie, a więc granice konfliktu. Po incydencie z dronem Donald Trup wyraźnie powiedział, że jego reakcja byłaby zupełnie inna, gdyby życie stracił choć jeden Amerykanin. Z perspektywy Teheranu wygląda to tak samo – reguły gry zmieniłyby się diametralnie, gdyby amerykańskie bomby i rakiety zabiły Irańczyków na ich własnej ziemi.
Fale bombowców i roje łodzi rakietowych
Oczywiście Iran nie ma szans w otwartym konflikcie z USA. Amerykańskie pociski manewrujące, samoloty F-35, F-18, a wreszcie ciężkie bombowce B-2 i B-52 wyrąbałyby dziurę nawet w zaawansowanej obronie przeciwlotniczej i utorowały drogę do wnętrza kraju.
Wcześniej czy później Pentagon zyskałby kompletną swobodę działania i systematycznie zaczął niszczyć wojskową, a następnie strategicznie ważną infrastrukturę cywilną. Na miejscu znaleźliby się też zapewne specjalsi naprowadzający maszyny na cel i pomagający ratować strąconych pilotów.
Nie oznacza to jednak, że Republika Islamska byłaby całkowicie bezbronna. Nawet potężna armia i marynarka USA musiałyby zapłacić cenę. Któraś z nowoczesnych rakiet przeciwlotniczych dostarczonych przez Rosję lub wyprodukowanych na miejscu mogłaby sięgnąć amerykańskich okretów.
Oceniając potencjalny konflikt, Pentagon szczególną uwagę zwrócił na roje szybkich łodzi motorowych Gwardii Rewolucyjnej. Są szybkie, małe i wyposażone w rakiety. Amerykańscy planiści uważają, że nie wszystkie uda się zatrzymać. Podobnie któraś z miniaturowych łodzi podwodnych może prześlizgnąć się przez obronę i storpedować okręt.
Iran nie potrzebuje wielkich okrętów podwodnych do działania w płytkich wodach Zatoki Perskiej w odległości czasem zaledwie kilkudziesięciu kilometrów od wybrzeża. Małym jednostkom pozostającym w zanurzeniu raptem przez kilka godzin łatwiej uniknąć wykrycia i zadać bolesne ciosy Amerykanom.
Tak wygląda zarys bezpośredniego starcia między Iranem i USA, którego oba kraje postarają się uniknąć za wszelką cenę. Nie oznacza to jednak, że do wojny nie dojdzie, choć jeżeli już wybuchnie, to będzie inaczej wyglądać niż "standardowe" konflikty między dwoma krajami.
W ciągu ostatnich lat generał Ghasem Solejmani, dowódca Sił Kuds, specjalnych oddziałów Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC) osiągnął mistrzostwo w prowadzeniu wojny przez pośredników przeciwko wrogom jego kraju lub niosąc pomoc jego sprzymierzeńcom.
Wojna przez pośredników, jakiej nie było
Wpływy i sieci powiązań zbudowane przez Solejmaniego oplatają cały region. Na południu wspierani przez niego Huti zadają straty koalicji zbudowanej przez Arabię Saudyjską, a ich drony i pociski manewrujące uderzają w lotniska, rafinerie i koszary głęboko na terytorium wahabickiego królestwa.
Dalej na północ, w Iraku, szyickie milicje wspierane przez Iran odegrały ważną rolę w walce z tzw. Państwem Islamskim, a po jego rozbiciu pozostały liczącą się siłą. Nawet jeżeli nie są w stanie przejąć władzy, to z pewnością potrafią stać się cierniem w oku każdego przeciwnika, lokalnego lub zagranicznego.
"Perłą w koronie" sił wspieranych przez IRGC jest libański Hezbollah zdolny nawet przeciwstawić się Izraelowi.
Tysiące zaprawionych w bojach w Syrii członków tej szyickiem milicji dysponuje nowoczesnym sprzętem komunikacyjnym i gigantycznymi magazynami broni zawierającymi dziesiątki tysięcy rakiet różnego przeznaczenia i zasięgu – od prostych pocisków grad przez rosyjskie i chińskie rakiety średniego zasięgu, aż po pociski do zwalczania okrętów i całą gamę kierowanych rakiet przeciwpancernych.
To właśnie członek Hezbollahu siedział za kierownicą ciężarówki, która w Bejrucie zrównała z ziemią koszary Marines. Największym zagrożeniem dla USA są właśnie milicje i komórki terrorystów rozproszone po całym Bliskim Wschodzie, a niewykluczone, że także poza nim.
Pentagon uważa, że Iran zbudował siatki uśpionych agentów nawet w Ameryce Południowej. Co prawda tragedia na skalę tej z 1983 r. już się nie powtórzy, bo Amerykanie nauczyli się bronić, a ich placówki są prawdziwymi twierdzami, niemniej nie ma wątpliwości, że wysłannicy Iranu będą potrafili znaleźć słabe punkty w ich obronie.
Rozumiejąc ryzyko i koszty, Donald Trump będzie lawirował tak długo, jak tylko się da, aby nie uwikłać się w bezpośrednią konfrontację z Iranem. Dlatego USA sprzedaje broń wykorzystywaną przez Saudyjczyków w Jemenie i bez zastrzeżeń wspiera działania Izraela w Syrii.
Równocześnie Biały Dom liczy na to, że drakońskie sankcje gospodarcze zaczną przynosić skutek i pozbawią Teheran pieniędzy, przez co osłabią jego wpływy w regionie, nawet jeżeli nie doprowadzą do upadku reżimu ajatollahów.
Kłopotliwa Zatoka
Donald Trump najchętniej wycofałby się z Zatoki Perskiej. Ostatnio dał temu wyraz, podkreślając, że USA nie potrzebują już tamtejszych surowców energetycznych i nieamerykańskie tankowce potrzebują ochrony w Cieśninie Ormuz. Waszyngton zasugerował nawet krajom importującym ropę z rejonu Zatoki Perskiej, w tym Japonii, opłatę za ochronę szlaku żeglugowego.
Obecny gospodarz Białego Domu nie raz już pokazywał, że tradycyjne sojusze nie robią na nim wielkiego wrażenia, w odróżnieniu od perspektyw biznesowych. To pieniądze, które Arabia Saudyjska i inne kraje regionu gotowe są wydawać i inwestować w USA powodują, że Trump nie porzuci regionu. Kotwicą trzymającą go w tej części świata jest także Izrael, który z kolei ma znaczenie dla polityki wewnętrznej i jego własnej przyszłości.
Donald Trump bez głosów jednoznacznie popierających państwo żydowskie wyborców ewangelikalnych, nie ma co marzyć o drugiej kadencji, a wybory czekają go już w jesienią 2020 r. To zresztą tłumaczy tak jednoznacznie proizraelskie posunięcia USA, jak przeniesienie ambasady do Jerozolimy, uznanie aneksji Wzgórz Golan czy wycofanie się z porozumienia nuklearnego z Iranem.
Spór o umowę, która miała ukrócić atomowe ambicje Teheranu leży u podstaw obecnego kryzysu. Porozumienie zawarte w 2015 r. zakładało odstąpienie przez Iran od programu stwarzającego perspektywę zbudowania broni jądrowej w zamian za zniesienie sankcji i rozwój gospodarczy. Donald Trump przekonany przez Izraelczyków, ale także Saudyjczyków, o jałowości zobowiązań Republiki Islamskiej zerwał porozumienie, wprowadził sankcje i praktycznie uniemożliwił sojusznikom USA, w tym Polsce, dalszą współpracę gospodarczą z Iranem.
Zrozumienie wyborczych i biznesowych priorytetów Białego Domu, a także obaw Pentagonu przed krwawą konfrontacją z Iranem, stwarza możliwości do działania nie tylko sojusznikom USA, zwłaszcza Arabii Saudyjskiej i Izraelowi, ale także strategicznemu rywalowi, którym jest Rosji. Rządy w Rijadzie i Jerozolimie postrzegają w Teheranie zagrożenie wręcz egzystencjalne i zrobią wszystko, aby ograniczyć wpływy sił Solejmaniego.
Stąd Saudyjczycy wydają dziesiątki miliardów dolarów na broń, którą następnie wysyłają do Jemenu, gdzie giną opłacani przez nich rekruci z Sudanu walczący ze wspieranymi przez Iran członkami milicji Hutich.
Z kolei Izrael regularnie bombarduje cele IRGC i Hezbollahu w Syrii starając się zapobiec nadmiernemu wzmocnieniu się Irańczyków i otwarciu nowego frontu na Wzgórzach Golan. Wśród komentatorów w państwie żydowskim często mówi się nawet o możliwości ataku na irańskie cele w Iraku i nieodległej perspektywie wojny z Hezbollahem.
Zwycięzca może być tylko jeden: Rosja
Wplątanie się USA w coraz bardziej niebezpieczny spór z Iranem powoduje, że Rosjanie zaczynają zbierać żniwa inwestycji, jaką była interwencja zbrojna w Syrii w 2015 r. i utrzymanie u władzy prezydent Baszira al Asada. Dzięki niestabilności całego Bliskiego Wschodu sprzedają coraz więcej broni, czego przykładem są czołgi dostarczane do Iraku i Egiptu czy systemy rakiet przeciwlotniczych instalowane w Iranie i Syrii. Przy okazji sprzedają broń Turcji, czym wbijają klin pomiędzy ważnych sojuszników w NATO.
Teraz Kreml znalazł się w sytuacji, w której może pomóc Amerykanom w niezwykle dla nich ważnej kwestii bezpieczeństwa państwa żydowskiego. W Jerozolimie spotkali się dyplomaci z Izraela, Rosja i USA, żeby rozmawiać o ograniczaniu wpływów irańskich w Syrii.
Uzgodniono, że Armia Obrony Izraela zachowa swobodę działania na terenie tego kraju, co w praktyce oznacza, że rosyjskie samoloty i rakiety nie będą przeszkadzać Izraelczykom bombardującym cele Hezbollahu i IRGC. Ponadto Moskwa postara się ograniczać dostawy broni z Iranu dla Hezbollahu i innych milicji działających w Syrii.
Pomoc Kremla zawsze ma cenę. Nie została ona jasno wyrażona, lecz izraelscy dziennikarze zauważyli, iż podczas rozmów Rosjanie poruszyli z Amerykanami sprawę znoszenia sankcji nałożonych po aneksji Krymu w 2014 r. Żadne decyzje nie zostały podjęte, ale potencjalna transakcja wydaje się boleśnie logiczna: Rosjanie pomogą Amerykanom utemperować Irańczyków za cenę, którą zapłacą Ukraińcy.
Dzięki temu, pomimo napięć, buńczucznej retoryki i pobrzękiwania szabelkami reguły gry wydają się jasne. Nikomu nie zależy na wojnie amerykańsko–irańskiej i wszyscy, od Teheranu, przez Moskwę aż po Waszyngton postarają się jej uniknąć.
W ten sposób Rosjanie załatwią swoje interesy, a Donald Trump zwiększy szanse na pozostanie w Białym Domu na drugą kadencję. W regionie nadal ginąć będą Jemeńczycy i Sudańczycy. Możliwy jest też ograniczony, lecz gwałtowny konflikt z udziałem Izraela na terenie Syrii i Libanu. Koszty poniosą oczywiście sami Irańczycy żyjący w ubożejącym kraju.
Ta piętrowa układanka ma jednak fundamentalne słabości. Solejmani i ludzie jego pokroju potrafią myśleć nieszablonowo. Nikt nie umie przewidzieć, jak będą torpedować plany budowane nad ich głowami i zagrażające ich ojczyźnie.
Do tego należy dodać element zwykłej, losowej nieprzewidywalności. Jakaś rakieta może spaść nie tam, gdzie zamierzano, a bomba zabić kogoś, kto nie powinien zginąć i wtedy cała konstrukcja rozsypie się w ciągu kilku godzin.
W rezultacie Bliski Wschód stoi w obliczu poważnego kryzysu, którego końca nie widać, a jedyne co Europejczycy, w tym Polacy, mogą teraz zrobić, to już teraz zacząć zastanawiać się nad jego potencjalnymi konsekwencjami. W przeciwnym wypadku powtórzymy błędy, które wszystkie kraje członkowskie UE popełniły w początkowych latach wojny domowej w Syrii.