Wymyślne oszustwa przedwojennych kanciarzy
Zarzucany mu jest cały szereg "tranzakcyj" jak sprzedaż kolumny Króla Zygmunta lub wagonów tramwajowych - pisał w listopadzie 1930 r. "Goniec Polski" o warszawskim oszuście Adolfie Cynjanie. W przedwojennej Polsce na pomysłowych przestępców można było natknąć się w niemal każdej branży. W Łodzi 400 żądnych sławy adeptów aktorstwa wpłaciło w sumie 100 tys. zł oszustom podającym się za producentów filmowych. Nie brakowało też oszustów matrymonialnych, wyłudzających pieniądze od romansujących z nimi mężatek.
"Przestępczość u na rozpostarła się jak olbrzymi polip, a ogół prawie wcale z tem nie walczy. Niektóre przestępstwa weszły w obyczaje, sumienie powszechne oswoiło się z niemi, korzystają one z tolerancji, a sprawcy nie boją się kary; zbrodniarze więc rozporządzają mieniem ludności i utrzymają ją w ciągłej trwodze" - alarmował tygodnik "Tajny Detektyw" 22 stycznia 1933 roku, "obwiniając" za ten stan rzeczy pogłębiający się kryzys, wzrost bezrobocia oraz inne warunki "natury socjalnej".
Pomysłowość czy raczej nieskrępowana bezczelność różnej maści przestępców okresu międzywojennego wywołać dziś może - szczególnie, kiedy czytamy ówczesne doniesienia prasowe - uśmiech nostalgii, lecz barwne opowieści o złodziejskim honorze czy "uczciwym" kodeksie postępowania ówczesnych opryszków można raczej włożyć między bajki. Dziewięćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu na ulicach, w kawiarniach, parkach i środkach komunikacji miejskiej również grasowali sprytni kieszonkowcy i oszuści matrymonialni, pozbawieni skrupułów malwersanci i bezwzględni naciągacze. A bezduszność, zuchwałość i tupet, z jakim niekiedy wykonywali swój niecny proceder świadczy, że niewiele się od tamtych czasów zmieniło. Z tą może różnicą, że ich demoralizacja i niegodziwość odznaczały się w niektórych przypadkach sporą przenikliwością, zaskakującą obrotnością i zaradnością, których pozazdrościć mógłby niejeden współczesny osobnik będący na bakier z prawem.
Złodziejki kapeluszy
"Do sklepu kapeluszy Ruchli Szwarckopf (Długa 50) przyszły dzisiaj dwie elegancko ubrane panie i zażądały okazania najświeższych modeli. Eskpedjentki, pomieszane obecnością wytwornych pań, krzątały się po sklepie, ustawiając raz po raz na ladzie olbrzymie pudła, skąd uśmiechały się filuterne berety i inne akcesorja główek płci pięknej. Klijentki były jednak kapryśne i z grymasem na ustach ciągle odpowiadały: "te kapelusze nam się nie podobają! proszę pokazać nam inne." Ilość kapeluszy na ladzie wzrosła do 30, a mimo to klijentki nie mogły się zdecydować. Raptem wstały i wyszły, nic nie kupiwszy. Po zniknięciu wytwornych pań, znikły również trzy kapelusze. Okazuje się więc, że kapelusze były ładne, ale 'panie' nie rozporządzały odpowiednią gotówką. Złodziejki zdołały umknąć - p. Ruchla mogła tylko zawiadomić o kradzieży policję" - opisywał pomysłowość dwóch warszawskich oszustek "Nowy Czas 10 groszy" w kwietniu 1929 roku.
"Tajny Detektyw", nr 25 z 1932 r. fot. WP.PL
"Brzydsza" płeć wykazywała się równie wielką inwencją: "Oszuści warszawscy są niewyczerpani w pomysłach. Oto znowu jakiś dowcipniś, dotychczas "nieznany sprawca" sporządził sobie listę, odwiedza poszczególnych lokatorów dużych domów i zbiera podpisy na petycję do Prezydenta miasta "w imieniu związku lokatorów", który wszczął akcję na rzecz obniżki komornego. Za swoje czynności każe sobie płacić po dwa do pięciu złotych w zależności od oceny zamożności lokatora na oko. Po sprawdzeniu w związku lokatorów okazało się, że jest to zwyczajny oszust. Wczoraj oszust ten grasował po ulicy Smoczej" - informował "Głos Stolicy" 16 września 1932 roku. Tydzień później ten sam dziennik zamieścił notatkę o nowym tricku złodziejskim, polegającym na tym, że grasująca w okolicach Hali Mirowskiej banda łobuzów okrada kupujących w ten sposób, iż "najprzód jeden z nich pluje komuś na ubranie i odchodzi. Drugi wtedy podchodzi do oplutego i, niby z dobrego serca, pokazuje co mu uczyniono, pomagając przytem wycierać. Opluty obywatel
stawia paczki na ziemi, by się wytrzeć, wtedy trzeci opryszek kradnie paczki. W takich okolicznościach okradziono wczoraj na placu Mirowskim Julję Słowik (Krochmalna 44)."
Kolumna Zygmunta na sprzedaż
Innowacyjne metody mydlenia oczu przyszłym ofiarom nie były oczywiście domeną tylko drobnych złodziejaszków, nabieraczy i kombinatorów. Takich, jak opisany w "Nowym Czasie 10 groszy" 15-latek, skazany w kwietniu 1929 przez Sąd dla nieletnich na trzy miesiące więzienia. Nieletni oszust wszedł w posiadanie kilkudziesięciu reklamowych paczek herbaty, które przez kupców wystawiane w oknach wystawowych "są napełnione trocinami, pozatem wyglądem zewnętrznym nie zdradzają zupełnie swej zawartości. Sprytny oszust stanął na rogu Królewskiej i Granicznej i zaczął handel. Handel szedł. Brał niedrogo - 1 zł. za 10 deka. Uradowane gospodynie łapały herbatę. Wkrótce nastąpiło jednak gorzkie rozczarowanie."
Gorzej, kiedy w grę wchodziły poważne sumy, często oszczędności całego życia. Tygodniowa pensja przeciętnego robotnika na początku lat trzydziestych XX wieku wynosiła niecałe trzydzieści złotych, co zatem musieli poczuć ci, których naiwność, czy raczej desperacką próbę zdobycia pracy opisywał "Express Poranny" w Wigilię Bożego Narodzenia 1938 roku: "Wielką aferę, obliczoną na wyłudzanie pieniędzy od bezrobotnych, zlikwidowała warszawska policja śledcza. Wśród poszukujących zajęcia grasował od pewnego czasu jakiś mężczyzna, obiecując wyrobienie posady konduktora lub kierowcy w autobusach miejskich. Z kandydatami spotykał się w jednej z restauracyj na Podwalu, skąd dzwonił rzekomo do dyrekcji tramwajów, prosząc do telefonu "starszego kontrolera". Po krótkiej rozmowie "pan kontroler" zgadzał się na przyjęcie kandydata. Przyszły konduktor wpłacał na "koszty" 500 do 1.200 zł i w najbliższym czasie miał przystąpić do pracy. Wkrótce w remizach zaczęli zjawiać się niedoszli konduktorzy, żądając umundurowania i
pytając "na jakich numerach będą jeździli". Oszustwo wydało się. Pod zarzutem zorganizowania afery aresztowano Tymoteusza Krzemirskiego (bez stałego miejsca zamieszkania)."
Jego hochsztaplerstwo nie było niczym nowym, bo podobną metodę obrał kilka lat wcześniej niejaki Marian Gawryjołek, którego specjalnością było naciąganie robotników pozostających bez pracy. Tak przed nim ostrzegał "Robotnik" w lutym 1930 roku: "Wydrwigrosz zgłasza się do sklepów spożywczych lub restauracji, zapytując właścicieli, czy nie znają gdzieś w pobliżu ludzi bez pracy, ponieważ on ma posady na woźnych do fabryki amunicyjnej "Pocisk". Otrzymawszy adresy, G. zgłasza się, starając się zastać w domu tylko żonę lub rodzinę bezrobotnego. Tam, powołując się na właściciela danego sklepu, uprasza rodzinę właściciela mieszkania o wręczenie mu świadectw poprzedniej pracy i książeczki wojskowej, a następnie wyłudza od 15 do 30 zł., rzekomo jako opłatę na marki stemplowe.", choć o wiele bardziej przebiegłym cwaniakiem okazał się w tym samym roku kanciarz Adolf Cynjan, który - jak czytamy w "Gońcu Polskim" z listopada 1930 - "rozebrał i sprzedał na szmelc szyny kolejki do Młocin. Pozatem zarzucany mu jest cały
szereg "tranzakcyj" jak sprzedaż kolumny Króla Zygmunta lub wagonów tramwajowych naiwnym wieśniakom, przybywającym do stolicy."
Casting dla naiwnych
Bycie oszukanym i wpuszczonym w maliny nie wynikało jedynie z naiwności, chęci zdobycia pracy, pazerności czy z beztroski lub łatwowierności. Przykrym i bolesnym niekiedy skutkiem przestępstwa okazywała się wiara w lepsze jutro lub... chęć sławy. W październiku 1924 roku "Stołeczny Kurjer Wieczorny" donosił o masowych fałszerstwach amerykańskich paszportów i wiz "które znajdują, niestety, licznych nabywców za słoną opłatą wśród nieuświadomionych mas wychodźczych", zaś gazeta codzienna "Dziś" w marcu 1931 poczęstowała czytelników taką oto historyjką: "Mimo wielokrotnych ostrzeżeń, odstraszających przykładów, manja filmowa pociąga za sobą coraz to nowe ofiary. Niezliczone liczby amatorek i amatorów na Grety Garbo, czy innych Fairbanksów lub Chevalierów trwają w nieustannym oporze, aby dać się naciągać przez różnych wydrwigroszów i oszustów. Najczęściej droga prowadzi przez t. zw. 'szkoły filmowe', będące miejscem 'popisów' dla naciągaczy i różnego kalibru aferzystów. Ostatnio policja łódzka nakryła wielką
aferę, której bohaterem jest fikcyjne przedsiębiorstwo filmowe, tytułujące się Vita - Film. (...) Oto nieistniejąca wytwórnia, zorganizowana przez rzekomych przemysłowców, w rzeczywistości zwykłych oszustów, angażowała adeptów sztuki filmowej, przyczem każdy musiał płacić po 10 zł. kaucji oraz po 100 zł. za udział w mających się odbyć zdjęciach. Ofiarą aferzystów padło w Łodzi około 400 osób, rekrutujących się przeważnie z młodzieży obojga płci, przyczem wyłudzono od nich około 100.000 zł."
Jedną z największych plag stały się też wszelkiego rodzaju szantaże. Metody, jakimi posługiwali się kanciarze, by wyłudzić pieniądze mogą obecnie budzić pewne rozbawienie, ale poszkodowanym z pewnością nie było do śmiechu: "Młoda i sympatyczna mężatka p. Balbina D., zamieszkała przy ul. Twardej, uległa razu pewnego szałowi zmysłów i uległa niejakiemu J. Gilendorfowi z Jabłonny. Stało się. Niewierna małżonka, oprzytomniawszy, postanowiła odtąd więcej nie widywać się z G. Ten ostatni jednak zgoła inaczej to sobie wyobrażał i wczoraj wkroczył do jej mieszkania z buńczuczną miną. I oto zawiązała się rozmowa: 'Ja jestem chory i to dzięki tobie, Balbino. Musisz mi dać 120 zł. na leczenie' - oświadczył amant." - pisał warszawski dziennik "Ostatnie Wiadomości" 5 listopada 1931 roku. "Co pewien czas któryś z zamożniejszych obywateli częstochowskich otrzymywał identycznej prawie treści list, z których jeden przytaczamy dosłownie: 'Szanowny Panie! Już od dłuższego czasu mamy Pana na oku, chcieliśmy się załatwić z Panem
w niemiły sposób i chamski. Jednakże honor nie pozwala nam na razie na coś podobnego. Zwracamy się więc do Szanownego Pana z uprzejmem sposobem. Żądamy 1.000 złotych. Prosimy sobie wybrać 1.000 złotych, albo śmierć Pana. Trzy Mauzery kaliber 7/63 mm. są skierowane w zbyt grube ciało Pana. Dużo nie gadamy, tylko tyle, w razie sprzeciwu źle będzie z Panem i pańskim synem, oraz całym interesem rzeźnickim" - donosił z kolei korespondent "Tajnego Detektywa" w pierwszych dniach czerwca 1931 roku. "Jakkolwiek listy te tchną w równej mierze bezczelnością co i naiwnością, tem niemniej jednak efekt, obliczony na słabe nerwy ludzkie, został osiągnięty. Wkrótce w miejscowym piśmie poczęły ukazywać się lapidarne ogłoszenia: 'Zgadzam się' i odpowiednie inicjały."
Artur Krasicki dla Wirtualnej Polski