Właśnie posłaliście swoje dzieci do szkoły. A Hanna nie. Zbuntowała się przeciw systemowi i nie żałuje
11-letnia córka Hani rok temu po raz pierwszy poszła do szkoły. Wcześniej uczyła się w domu. Tak jak teraz jej młodsze rodzeństwo. Hania, ich mama, uważa, że edukacja domowa, z dala od typowej polskiej szkoły, to najlepszy pomysł, na jaki wpadła. Choć ma swoją cenę.
Można spać do południa. Można tydzień, a nawet miesiąc "nic nie robić". Podróżować poza sezonem. A i tak na naukę jest nadmiar czasu. Jest też energia na zajęcia dodatkowe. Edukacja alternatywna to styl życia. Bliskość. Lekkość samostanowienia. Wprowadzenie do codzienności klimatu z książek o Fizi Pończoszance.
To ma swoją cenę. Ale z doświadczenia wiem, że warto ją zapłacić. Tak, moje dzieci muszą zdawać egzaminy na koniec roku szkolnego, ale całe dziesięć miesięcy żyją bez rygorów naszej polskiej, post-pruskiej szkoły, stresu, wymagań i ocen. Cały rok spędzają na życiu dla życia. Jest czas na naukę, na zabawę, na leniuchowanie i na nudę.
Edukacja domowa to coś więcej niż nauka w domu
Każde polskie dziecko ma obowiązek oświatowy. Może on być jednak realizowany poza placówką. Edukację alternatywną, zwaną domową, można w Polsce prowadzić na dowolnym etapie szkoły i dowolnie długo. To może być cały proces edukacji aż do studiów, jeden semestr przed maturą albo kilka pierwszych lat nauki. Najważniejsze jest to, że decyzja należy do rodziców. A ja do tej decyzji dojrzewałam kilka lat.
Dekadę temu w Polsce nauczanie domowe było jeszcze egzotyczne i mylone z indywidualnym tokiem nauczania dla chorych dzieci. Było też nacechowane światopoglądowo: jeżeli ktoś decydował się wyjąć dzieci poza nawias państwowego szkolnictwa, to ze względu na własne wyznanie i poglądy – często jeszcze bardziej konserwatywne od polskiej szkoły. Poznane w tym środowisku matki mówiły mi, że chodziło im np. o wychowywanie swoich dzieci z dala od szkolnej edukacji seksualnej, od "swobody obyczajowej" czy (sic!) od propagowania wartości Unii Europejskiej.
Nauka ma być przyjemnością, a nie systemem kar i nagród
Dziś to nie światopogląd, a wzgląd na rozwój dzieci powoduje rodzicami. Źródłem decyzji o domowym nauczaniu nie są przekonania religijne, a troska o edukację potomstwa. Domowe szkoły są oczywiście różne: w naszej nie cenzurujemy Gombrowicza czy Żeromskiego, ale i nie suflujemy nachalnie propagandy rymowanek Rymkiewicza. Opowiem wam o niej.
Ponad sześć lat temu moje najstarsze dziecko dorosło do obowiązku szkolnego. Kolejny sezon trwała upartyjniona walka o to, kiedy dzieci powinny zaczynać naukę. Nie chciałam być przez nikogo rozgrywana. Na rok przed planowaną pierwszą klasą córki zaczęłam czytać o edukacji alternatywnej. Poszłam na spotkanie stowarzyszenia rodziców, na którym obalano mity o tych tajemniczych, rzekomo zdziczałych poza szkolnymi murami dzieciach. Ale kluczowa była wizyta u znajomych znajomych, którzy tak właśnie uczyli trójkę swoich dzieci. Moje główne wówczas pytanie brzmiało - czy one są "normalne"? Chciałam je zobaczyć, porozmawiać, poprzebywać z nimi. Wprosiliśmy się, zasypaliśmy rodziców pytaniami, wyszliśmy z mężem w pełni przekonani.
Nasze dziecko od pierwszej klasy zaczęło szkołę w domu. Rozpoczynając szósty rok edukacji domowej wiem tyle, że obciążenia jakie się z nią wiążą, czają się czasem w niespodziewanych miejscach. Samo uczenie się z dzieckiem jest jednak najmniejszym z tych obciążeń. Mało kto w to wierzy, szczególnie jeśli wyobraża sobie tę naukę jako wielokrotność horroru odrabiania z dzieckiem lekcji w domu, ale to tylko stereotyp. Niesłuszny tak samo jak ten, że dzieci potrzebują być nauczane przez kogoś, a nie uczyć się [same, z pomocą nauczycieli]. Według tego stereotypu rodzic musi być nauczycielem, a nie dorosłym towarzyszem w samodzielnym procesie rozwojowym dziecka. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie.
Postawiłam dla mojej córki – a potem dla młodszej córki i synka – na nieuregulowany bieg rozwoju, budowanie samoświadomości i poczucia własnej wartości. Dopiero potem czeka je konfrontacja z uniformizacją szkolną. Najpierw to mnie czekała konfrontacja z korzyściami i wyzwaniami tego, że uczę dzieci w domu.
Nauka w domu: wyzwania i korzyści
Wyzwaniem jest po pierwsze organizacja. Każdy, kto pracuje na własny rachunek wie, jak ciężko jest nie zajmować się wszystkim naraz: sprawami domowymi, prywatnymi, zawodowymi i jeszcze edukacyjnymi. Na spotkaniu środowiska edukacji domowej dowiedziałam się też, że edukatorzy domowi są zagrożeni wypaleniem zawodowym. Bo to jest praca jak każda inna, tyle, że nie opłacana i trudniejsza logistycznie. Całą dobę jesteś w roli i rodzica, i nauczyciela, całą dobę jesteś w miejscu pracy, i musisz być gotowa/gotowy do dzielenia się swoimi zasobami. Tu potrzebna jest gra zespołowa, dojrzałość i uważność partnera czy partnerki. I odporność psychiczna. Kiedy dotknął mnie kryzys osobisty na innym polu, odbiło się to na domowej szkole. Mój impet edukacyjny padł. Zanim się zorientowałam, minął rok szkolny. Smolisty, przespany, w dużej mierze roztrwoniony. Ale skoro nie chciałam cedować odpowiedzialności za dzieci na szkołę, musiałam dźwignąć konsekwencje tej lekcji razem z nimi.
Kolejne wyzwanie to duży wysiłek finansowy. W Polsce model amerykański, gdzie jeden z rodziców bez problemu utrzymuje domową szkołę dla kilkorga dzieci, jest fikcją. Znam wiele rodzin, w których, tak jak w naszej, oboje rodzice łączą pracę zawodową z edukacją pozaszkolną dzieci. Czasem nawet, choć rzadko, oboje rodzice pracują w pełnym wymiarze czasu. Owszem, domowi uczniowie, szczególnie starsi, potrzebują bardziej, aby im nie przeszkadzać, a nie kontrolować. Jednak z doświadczenia wiem, że jedno z rodziców - z reguły jest to matka - musi wziąć na siebie całościową organizację przedsięwzięcia p.t. "szkoła w domu". Odciąża system edukacyjny, ale system nie odpłaca jej ani wynagrodzeniem, ani zwrotem kosztów, ani choćby ubezpieczeniem czy składką emerytalną. Ani nawet uznaniem. Zabezpieczenie osoby prowadzącej edukację domową zależne jest od wydolności i dojrzałości związku jako całości. Być może dlatego ta forma uczenia jest tak mało popularna wśród rodziców samotnie wychowujących dzieci.
Oprócz wyzwań są i zalety. Życie poza systemem to głębsze przyjaźnie, oparte nie na wspólnocie szkolnej traumy, która bywa kiepskim i krótkotrwałym podłożem relacji, a na swobodzie wyboru dziecka. Kwitną również kontakty między dorosłymi. Poznałam wiele wspaniałych emancypantek, często kobiet z wielodzietnych rodzin katolickich, budujących własnymi rękoma lepszy świat własnym dzieciom.
Nauka poza szkołą to też wysoki poziom edukacji. Dlatego jest tak popularna w dużych rodzinach, których nie stać na elitarną szkołę dla każdego z kilkorga dzieci. W domu nauka idzie jak burza: stosunkowo łatwo można osiągnąć poziom szkół plasujących się wysoko w rankingach. Za to rozwój emocjonalny dziecka wyniesiony z edukacji domowej jest nie do osiągnięcia w żadnej z publicznej instytucji szkolnej.
"Dzieciństwo to zbyt poważna sprawa, żeby je niszczyć"
Szkoła uczy wiecznego odkładania życia na trudniejsze później. Dziecko pokonuje – lub nie - zasieki z kolejnych testów, egzaminów, a za nimi czyha już dorosłość, która jest przedstawiana jako pełna agresji i rywalizacji - straszak, mający utrzymać uczniów w kieracie. Na ołtarzu dorosłości spalamy niepowtarzalne lata swobodnego rozwoju, bezcennej nudy, bezpieczeństwa emocjonalnego. Często jestem pytana, jak moje dzieci poradzą sobie w korporacyjnej hierarchii. Odpowiadam, że pewnie lepiej, niż dzieci prewencyjnie traumatyzowane w szkole. I dodaję, że dzieciństwo to zbyt poważna sprawa, żeby je niszczyć w obawie przed mitycznym ciężarem przyszłości.
Nie znamy realiów przyszłego rynku pracy, nawet potrzebnych niebawem zawodów, bo jeszcze ich po prostu nie ma. Słucham analityków. Przewidują, że kompetencją przyszłości będzie samodzielna nawigacja w chaosie, umiejętność odnajdywania się w labiryncie zmian, weryfikacja źródeł informacji i ich szybkie chłonięcie. Dzisiejsza szkoła z pewnością nie tego uczy.
Na razie więc prowadzę młodszą córkę i syna tą samą, sprawdzoną drogą. W tym roku przejdziemy we własnym tempie przez pierwszą i trzecią klasę. Nieraz pewnie usłyszę pytanie-bumerang, co ze zdrową socjalizacją dziecka w grupie rówieśniczej? Odpowiem tak: w poniedziałek 3 września nasze najstarsze dziecko zaczyna drugi rok w konwencjonalnej edukacji, szóstą klasę. Zgodnie z planem, poszła w świat, kiedy skończyła dziesięć lat. O swojej szkole - maleńkiej, prywatnej placówce blisko domu, mówi, że jest najlepsza na świecie. Kocha czytać, lubi się uczyć, zadziwia poziomem koncentracji, z którą w edukacji systemowej jest podobno problem. Kilka lat rozwoju mózgu bez marynaty kortyzolem, hormonem stresu, procentuje też wysoką chłonnością percepcyjną i pozytywnymi skojarzeniami z wysiłkiem umysłowym. Jest równie swobodna w kontakcie z dziećmi i z dorosłymi. Szkoła, jak mi ją przedstawia, to dla niej teraz głównie relacje, wzajemne odwiedziny, wspólne kręcenie filmików o domowych szczurach, komunikacja z towarzystwem przez WhatsApp. Będziemy zbierać tego plony, rozmawiać, decydować, co dalej.
Dziś czujemy, że trafiliśmy z naszymi wyborami w dziesiątkę. Córka swój styl relacji z rówieśnikami wywodzi z kontaktów z rodzeństwem i wybranych, swobodnych, a nie przymusowych kontaktów z innymi dzieciakami - w edukacji domowej, na podwórku, w szkole muzycznej. Figurę nauczyciela zbudowała sobie na bazie pierwszych lat uczenia się ze mną i innymi życzliwymi dorosłymi - bo pamiętajmy, że nauka w domu to nie tylko jeden nauczyciel-rodzic – nikt nie zna się na wszystkim.
Tak, moje dziecko po latach edukacji domowej bez wysiłku zostało wzorową uczennicą z paskiem na świadectwie. Ale specjalnie mało rozmawiam z nią o ocenach. Ich szkodliwość – wraz z bezproduktywnością prac domowych – to jedna z tych spraw, z którą my – rodzice rebelianci – powoli przebijamy się do mainstreamu myślenia o edukacji. Nie jesteśmy wrogiem szkolnictwa jako takiego, więc cieszymy się, gdy coś tak oczywistego jak podmiotowość dziecka w procesie edukacji jako jego podstawa, czy nauczanie domowe, czy też tzw. ocenianie kształtujące, wzmacniające samostanowienie ucznia nie są już traktowane jak aberracja, a szkoły państwowe zaczynają eksperymentować z ich elementami.
W listopadzie na krakowskiej konferencji pedagogicznej zaprezentuję nauczycielom nauczania wczesnoszkolnego własne praktyki edukacyjne, które można przenieść z domu do szkoły, żeby wzmocnić u dzieci spontaniczne uczenie się. To ono zachwyca psychologów w poradniach pedagogiczno-psychologicznych, w których domowi uczniowie są raz na kilka lat obowiązkowo badani. Nie jestem pewna, czy istotą tej samodzielności edukacyjnej nie jest aby przypadkiem sama wolność od systemu, ale o tym właśnie będziemy rozmawiać, ponieważ moje dzieci – i wszystkie dzieci - nie są winne systemowi ani jednego dnia swojego dzieciństwa. Tak, jak urodziły się bez grzechu pierworodnego, bo coś takiego nie istnieje, tak też nie mają zobowiązań wobec polskiego, postpruskiego szkolnictwa, w którym wtłacza się je w system.
A skoro chcę, żeby były wolne i myślały samodzielnie, musiałam pokazać im, jak ów system wygląda z zewnątrz. Tylko życie poza konwenansem, bez skoszarowania w klasie w czterdziestopięciominutowych interwałach, pozwala dzieciom przyswoić kluczową w dzisiejszym świecie kompetencję - uczenie się zamiast bycia nauczanym.
Hanna Zielińska. Dziennikarka radia TOK FM. Zajmuje się nauką, kulturą, psychologią i społeczną perspektywą na każdą z tych dziedzin. Po kilkunastu latach praktyki ma za sobą wywiady z wieloma wybitnymi naukowcami i większością znaczących polskich twórców. Szczególnie propaguje wartości związane z wolnością, równością i prawami osób dyskryminowanych. Promuje ideę bliskości w rodzicielstwie i podmiotowości we wszelkich innych relacjach. Od sześciu lat uczy swoje dzieci w systemie edukacji domowej.