Westyna Gójska w czasie powstania warszawskiego miała 19 lat. "Przeżyłam własną śmierć"
Stałam na krawędzi wykopanego rowu i wraz z kilkunastoma innymi osobami czekałam na strzały. Jakimś cudem nie padły. Ktoś podszedł do dowódcy, coś mu szepnął i zostaliśmy uratowani. Tych kilkudziesięciu sekund nigdy jednak nie zapomnę. Można powiedzieć, że przeżyłam własną śmierć - mówi Westyna Gójska, która jako 19-latka wzięła udział w powstaniu warszawskim.
Interesuje mnie, z jakich powodów 19-letnia dziewczyna, która miała całe życie przed sobą, stanęła 1 sierpnia 1944 roku do walki.
- To była konsekwencja członkostwa w Armii Krajowej. Zostałam zaprzysiężona mniej więcej rok przed powstaniem. Moja przynależność do AK miała ścisły związek z miejscem zamieszkania. Wychowałam się na Ochocie w kamienicy przy Grójeckiej 46, która była połączona podwórkiem z numerami 42. i 44. Wszyscy się tam znaliśmy. Nastawienie lokatorów było niezwykle patriotyczne, zwłaszcza tych spod numeru 42. Począwszy od dozorcy, który też był w konspiracji, a skończywszy na komórce Armii Ludowej. Mnie do AK wciągnęli rówieśnicy, a konkretnie Wojciech Olszewski, który był - jak to się wówczas określało - moją sympatią. To dzięki niemu zostałam łączniczką. Najważniejszy w tym naszym konspiracyjnym towarzystwie z Grójeckiej był Michał Karwacki pseudonim "Sowa", który pełnił funkcję kwatermistrza Obwodu AK "Ochota".
Jakie były zadania łączniczki?
- Przed wybuchem powstania organizacyjnie przydzielono mnie do Wojskowej Służby Kobiet. Moją przełożoną była starsza ode mnie dziewczyna o pseudonimie "Grażyna". Nic więcej o niej nie wiedziałam. Nosiłam meldunki z Ochoty na Mokotów. Trzeba było przejść przez aleję Żwirki i Wigury, a potem przez Pole Mokotowskie, gdzie zawsze kręciło się sporo Niemców. Ale jakoś miałam szczęście - nigdy mnie nie zaczepili.
Kiedy się Pani dowiedziała, że wybuchnie powstanie?
- Mówiliśmy między sobą, w gronie znajomych, że może coś się kroi. Ale za dużo na ten temat nie wiedziałam, byłam przecież kimś najmniej ważnym w hierarchii organizacyjnej. Pamiętam ostatnią niedzielę przed powstaniem. Pojechaliśmy z Wojtkiem Olszewskim kolejką EKD do jego znajomych pod Grodzisk Mazowiecki na wiśnie. Jak wróciliśmy, czekało na niego dwóch chłopaków. Wręczyli mu broń i zabrali do punktu kontaktowego. Wtedy dopiero nabrałam pewności, że będziemy walczyć.
Widzieliście się potem jeszcze?
- Kilka godzin przed wybuchem powstania. Jego mama zrobiła placki ziemniaczane. Zjedliśmy, Wojtek wziął moje zdjęcie i już się nigdy nie spotkaliśmy. Zginął na terenie browaru Haberbuscha. Prawdopodobnie, bo ciała nie znaleziono.
A jak dla Pani zaczęło się powstanie?
- Zbiórka była w mieszkaniu Michała Karwackiego przy Grójeckiej 42. Zostawiłam dowód osobisty i dostałam opaskę powstańczą. Niedługo potem znalazłam się w oddziale, który bronił budynków Polskiego Monopolu Tytoniowego przy ulicy Kaliskiej. Głównym dowódcą był Andrzej Chyczewski, pseudonim "Gustaw", a moim bezpośrednim - Janusz Jarzębski, pseudonim "Pobóg". Wysyłali mnie z meldunkami przez ulicę Węgierską na Barską, gdzie stacjonowało dowództwo obwodu. Jakoś dawałam sobie radę, bo było całkiem dobre przejście przez piwnice i parkany. Pewnego razu przyjęli meldunek i kazali mi skubać gęsi. Powiedzieli, że to rozkaz i że mnie nie puszczą z powrotem, jak tego nie zrobię.
Długo trzymaliście się w Polskim Monopolu Tytoniowym?
- Do 10 sierpnia. Z każdym dniem było coraz ciężej. Najbardziej dawał nam się we znaki ostrzał artyleryjski prowadzony z Dworca Zachodniego. Brakowało amunicji, straty były ogromne. Koledzy umierali w piwnicach, prosili przed śmiercią, żeby zdjąć im medalik i przekazać rodzinie. W końcu padł rozkaz opuszczenia budynków Monopolu i odwrotu w kierunku Lasów Chojnowskich.
Nie wszystkim udało się tam dotrzeć. Mnie niestety też nie. Podobnie jak wielu mieszkańców Ochoty, znalazłam się na Zieleniaku, czyli w obozie utworzonym na terenie targu warzywnego (dziś stoją tam Hale Banacha - przyp. aut.). Oddziały SS RONA (Rosyjska Ludowa Armia Wyzwoleńcza - przyp. aut.) dokonywały tam okrucieństw, które przechodzą ludzkie pojęcie. Gwałty były na porządku dziennym, podobnie jak egzekucje. Zdarzyło się, że stałam na krawędzi wykopanego rowu i wraz z kilkunastoma innymi osobami czekałam na strzały. Jakimś cudem nie padły. Ktoś podszedł do dowódcy, coś mu szepnął i zostaliśmy uratowani. Tych kilkudziesięciu sekund nigdy jednak nie zapomnę. Można powiedzieć, że przeżyłam własną śmierć.
Przez Zieleniak przewinęło się około 60 tys. mieszkańców Warszawy. Po pewnym czasie przewieziono ich do Pruszkowa. Panią też?
- Też. Warunki były równie koszmarne jak na Zieleniaku. Spaliśmy na betonie, nie było urządzeń sanitarnych. Brakowało jedzenia. Co jakiś czas podjeżdżały pociągi i zabierały ludzi do Niemiec. Znajdowałam się już w wagonie, kiedy postanowiłam zaryzykować. Mogłam to zrobić, bo byłam sama, bez rodziny. Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Skierniewicach, zajrzał do wagonu chłopak z RGO (Rada Główna Opiekuńcza - przyp. aut.).
Niemcy pozwalali na to?
- RGO działała podczas okupacji legalnie. Współpracowała, zdaje się, ze szwajcarskim Czerwonym Krzyżem. Pomagała m.in. mieszkańcom Warszawy w czasie powstania i po wypędzeniu z miasta. Za przyzwoleniem Niemców rzecz jasna. Stąd obecność tego chłopaka w pobliżu pociągu jadącego do Rzeszy. Zapytał, czy może w czymś pomóc. A ja do niego szeptem: "ratuj mnie". Zorganizował mi szybko opaskę RGO i dzięki temu mogłam oddalić się z transportu. W Skierniewicach dobrzy ludzie załatwili mi przejazd lokomotywą do Rawy Mazowieckiej. Stamtąd trafiłam do Grodziska, a potem do Komorowa, gdzie nareszcie nawiązałam kontakt z akowcami. Mój koszmar się skończył.
Po wojnie szukała Pani znajomych z powstania?
- Założyłam rodzinę, ukończyłam studia. Wie pan doskonale, że to nie był dobry czas dla dawnych akowców. Dopiero w wolnej Polsce zapisałam się do Światowego Związku Żołnierzy AK. Nie było łatwo.
Nie chcieli Pani przyjąć?
- Dokładnie sprawdzali. Pytali na przykład o nazwiska nauczycieli z tajnego gimnazjum imienia Słowackiego, gdzie robiłam maturę. Kto uczył polskiego, a kto matematyki? Musiałam też znać szczegóły z powstania. Na przykład to, jakiej maści był pies dyrektora Polskiego Monopolu Tytoniowego.
To ciekawe...
- Dyrektor był akowcem, podczas obrony Monopolu wyszedł na balkon i został trafiony przez Niemców. Jego pies wył po stracie pana dniami i nocami. Koledzy musieli go zastrzelić. Pamiętam, że miał sierść ciemnobrązową.
Zastanawia się Pani dziś, czy powstanie miało sens?
- Dla mnie, 19-letniej dziewczyny, wybuch powstania wydawał się czymś oczywistym. W listopadzie 1943 roku widziałam z okien swojego mieszkania egzekucję na rogu Wawelskiej i Grójeckiej. Hitlerowcy zastrzelili tam kilkanaście osób. Zamordowani mieli opaski na oczach. Niemcy ciągnęli ich za nogi, tworząc stertę ciał. Rozmawialiśmy o tym często ze znajomymi. Idąc do powstania, chcieliśmy położyć kres tym ciągłym egzekucjom i łapankom. To był właśnie ten nasz sens.
Westyna Gójska - emerytowana lekarka stomatolog. Podczas II wojny światowej członkini Armii Krajowej, uczestniczka powstania warszawskiego. Pseudonim "Wera". W 2011 roku awansowana na stopień porucznika rezerwy.