Pięć lat demokraci wypatrywali Tuska na białym koniu. I jest! Już wiemy, że Tusk na białym koniu nazywa się Rafał Trzaskowski. Czekają go cztery tury wyborów.
Jeśli nie pojawi się kolejny czarny łabędź, dokładnie za miesiąc Rafał Trzaskowski pokona Andrzeja Dudę i wygra wybory prezydenckie.
Taka jest logika procesu, który uruchomiła zmiana kandydata KO. Oczywiście PiS, rząd, służby, TVP itp., a także inni kandydaci, zrobią, co w ich mocy, żeby ten proces zatrzymać.
To będzie jednak trudne, bo Trzaskowskiego niesie silny podmuch świeżości, który się nie zdąży wyczerpać, a Dudę obciążają fermentujące skutki niekompetencji własnej i rządowej.
Parada kandydatów z kapelusza
Ale nie chodzi tylko o samą logikę procesu. Trzaskowski ma zdecydowaną przewagę nad każdym z demokratycznych rywali.
Hołownia to klasyczny centrowy populista. Typowy polityczny królik z kapelusza. Niewielu wyborców zachowało jeszcze tę dziecięcą naiwność, która budowała pozycję poprzednich królików - od Stana Tymińskiego po Pawła Kukiza i Ryszarda Petru.
Wszyscy kandydaci wyjęci z kapelusza okazywali się rozczarowującymi wyznawców efemerydami. I to nie przypadkiem. Ponosili klęskę, bo zakładali zbyt duże kapelusze, nim do nich politycznie dorośli. Tak też będzie tym razem.
Chwilowe sondażowe sukcesy Hołowni wynikały z efektu nowości, z entuzjastycznego poparcia medialnych gwiazd bliskich Opus Dei (w większości sierot po Petru) i z rozpaczy liberalno-demokratycznych wyborców, których porzuciła Platforma, gdy jej kandydatka kontestowała wybory 10 maja.
Większość z nich już jest w obozie Trzaskowskiego. Reszta dołączy w drugiej turze. Gdy woal rozpaczy opada, ludzie rozumieją, że powierzenie losu 40-milionowego państwa człowiekowi, który nigdy nie próbował sił nawet jako sołtys, to polski tupolewizm w najmroczniejszym wydaniu.
Inni widoczni w sondażach kandydaci mają szklane sufity zawieszone zbyt nisko, by myśleć o drugiej turze. Bosak i Kosiniak-Kamysz zderzają się z sufitem już na poziomie kilkunastu procent, bo kojarzą się z narodowcami lub ze wsią, a Biedroń jest jakoś wypalony - stał się cieniem siebie samego ze Słupska i stracił charyzmę.
W tym roku żadne sztuczki ani obietnice żadnemu z nich już wiele nie pomogą. A dalej jest już tylko drobnica bez wyborczego znaczenia.
"Mam dość"
Fenomen Rafała Trzaskowskiego nie jest ewenementem. To - patrząc porównawczo - klasyka centrowo-liberalnych gwiazd kilku ostatnich dekad. Takich jak Kwaśniewski, Tusk, Sarkozy, Obama, Blair czy nawet Boris Johnson.
Trzaskowski to stosunkowo młody, wykształcony, przystojny polityk z pewnym doświadczeniem, ale nieobciążonym błędami przeszłości. Oferuje programową odnowę i przebudowę swojego politycznego zaplecza tworzonego przez dobrze ugruntowane struktury.
Czyli - można powiedzieć - klasyka. Jego hasło "mam dość" to semantyczna wariacja "Change!" Baraka Obamy, który fundamentalnie kwestionował katastrofalne dziedzictwo G.W. Busha, podobnie jak Trzaskowski kwestionuje spuściznę Dudy i PiS.
A hasło "nowej umowy społecznej", które sygnalizuje dystans wobec logiki transformacji, ale nie kwestionuje jej tak agresywnie, jak PiS, to wariant hasła "Wybierzmy przyszłość" Kwaśniewskiego.
Nawet w czasach populistycznej fali taki kandydat to niemal wyborczy pewniak. Nawet jeżeli ma wpadki. Jak ta, że reagując na społeczny wybuch w Ameryce po śmierci George’a Floyda, potrafił zaproponować tylko tandetnie populistyczną ofertę pomocy w umyciu pomnika Kościuszki i nie miał do powiedzenia słowa ani o niezgodzie na rasizm (który jest też w Polsce), ani o zwalczaniu zbrodniczej brutalności Policji (która jest i naszym problemem), ani nawet o społecznych niesprawiedliwościach, które przecież uzasadniają potrzebę "nowej umowy społecznej".
Tylko dwa błędy mogą jednak takiemu pewniakowi, jak Rafał Trzaskowski, zaszkodzić.
Po pierwsze nadmierna ekspozycja własnego środowiska. Może to jest niesprawiedliwe i przykre, ale im rzadziej Trzaskowski będzie się pokazywał w towarzystwie mocno opatrzonych polityków PO - od Budki i Kierwińskiego po Tuska i Komorowskiego - tym dla niego lepiej.
Kwaśniewski nigdy nie wygrałby z Wałęsą, gdyby się promował na tle swoich mentorów (Rakowskiego i Jaruzelskiego), a Duda by sromotnie przegrał z Komorowskim, gdyby aktywni w kampanii byli jego mentorzy (Kaczyński i Ziobro).
Z Trzaskowskim jest podobnie. Bo za PO (jak za wszystkimi partiami, które niedawno rządziły) ciągną się grzechy i rozczarowania, które Trzaskowskiemu ciążą w małym stopniu. Ale będą ciążyły tym bardziej, im częściej w tej kampanii będą eksponowane twarze, z którymi się wyborcom kojarzą. Żelazny elektorat PO poprze go, tak czy inaczej, i zapewni wejście do drugiej tury.
Jej wynik zależy jednak od tego, czy wezmą w wyborach udział ludzie, których nic z PiS nie łączy, a PO ich kiedyś wkurzyła lub rozczarowała. Trzaskowski (choć był ministrem u Tuska i wiceministrem u Kopacz) wizerunkowo jest na tyle świeży, że (jak Sarkozy, Obama i Kwaśniewski) może się legitymować swoim doświadczeniem, a być postrzegany jako nowalijka.
Eksponowanie partyjnych kolegów tę szansę osłabi. Lepiej więc by swoją życzliwość deklarowali osobno.
Tu pojawia się problem następcy w Warszawie. Dopóki nie rozstrzygną się wybory prezydenckie, Trzaskowski może dość łatwo unikać deklaracji w tej sprawie. Ale ceną będą spekulacje, które mogą mu szkodzić.
Jeżeli na giełdzie medialnej pojawią się nazwiska, które źle się kojarzą np. w kontekście reprywatyzacji, to mogą Trzaskowskiemu poważnie zaszkodzić. Lepiej więc, by skorzystał z okazji, wskazując jako swojego faworyta osobę nieobciążoną przeszłością. To nie będzie łatwe, bo w dołkach startowych prężą się działacze związani z epoką Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale żaden z nich nie będzie się teraz publicznie ścierał z Trzaskowskim.
Kogo w czasie kampanii Rafał Trzaskowski wskaże, na tego - chcąc-nie chcąc - PO musi się zgodzić.
Drugim ważnym problemem może być wielkomiejskość, a nawet elitarność. Powszechnie wiadomo, że Trzaskowski zdobędzie wielkie miasta, ale żeby wygrać, potrzebuje też głosów na prowincji. Tu jednak bardzo łatwo o błąd przeszacowania.
Oferta i szacunek
Prowincja jest ważna, ale nie mniej ważna jest mobilizacja w głównych metropoliach, gdzie istnieje przecież potężny rezerwuar niegłosujących wyborców. W Warszawie kilkoma sprytnymi ruchami i jednym czy drugim wiecem dość łatwo można wśród dotychczasowej absencji zdobyć 50 -100 tys. głosów.
By zdobyć tyle głosów w małych miejscowościach zdominowanych przez PiS, trzeba wielu udanych spotkań. W czasie krótkiej kampanii dobra ekonomia czasu może okazać się kluczem. Jeśli Trzaskowski ulegnie tym doradcom, którzy klucz do zwycięstwa widzą na prowincji i jeśli da się - jak Duda - uwięzić w miasteczkach, to może tam odnieść błyskotliwy sukces, który się przełoży na nieliczne (w skali kraju) głosy.
Prowincja oczywiście jest zawsze ważnym czynnikiem wyborczego zwycięstwa. Kandydat, który chce wygrać, musi jej okazywać szacunek i mieć dla niej ofertę. Kandydat wielkomiejski powinien mieć zwłaszcza ofertę dla tych grup społecznych, które funkcjonują na pograniczu prowincji i metropolii. Dla nauczycieli, lekarzy, prawników, części biznesmenów ze względów profesjonalnych należących do kultury metropolitalnej lub nawet kosmopolitycznej, a egzystencjalnie związanych z prowincją.
Ale to nie wymaga włóczenia się po miasteczkach. To wymaga tylko trafionej oferty dla paru środowisk równomiernie rozsianych po kraju.
Polska to nie Ameryka, a wybory prezydenckie są inne niż parlamentarne. Tu cały kraj jest jednym okręgiem wyborczym. Nie chodzi o to, by wygrać w możliwie dużej liczbie stanów, powiatów czy województw, lecz o to, by w skali kraju zdobyć jak najwięcej głosów. Nie warto ciułać po wioskach. Trzeba atakować te grupy społeczne i regiony Polski, gdzie są wielkie populacje. A szczególnie te, gdzie się zapowiada wysoka absencja. Bo to jest największy rezerwuar głosów, które można pozyskać, jeśli się dobrze utrafi w lokalne lub grupowe potrzeby.
Z porażką Dudy Kaczyński się nie pogodzi
Na razie idzie Trzaskowskiemu lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał. W kieszeni ma pierwszą turę. Zwycięstwo w drugiej turze ma w zasięgu ręki. Ale to dopiero początek. I wcale nie jest pewne, że do niego dojdzie, kiedy, ani w jakiej formie.
Bo rząd, znosząc ograniczenia, rozkręca epidemię, jak może, co ma mu dać pretekst, do odwołania lub ograniczenia wyborów. Jarosław Kaczyński sam zapewne nie wie, czy z niego skorzysta. Ale PiS - co prezes wyraźnie zapowiedział w liście do członków i sympatyków partii - nigdy się nie pogodzi z porażką Andrzeja Dudy i nie wiadomo, czy ją zaryzykuje.
Nawet jeżeli dojdzie do głosowania 28 czerwca, to jeśli Rafał Trzaskowski chce być prawdziwym prezydentem, musi się przygotować na trzecią i czwartą turę.
Trzecia tura rozegra się w komisjach wyborczych i w Sądzie Najwyższym. Nie wiadomo na ile opozycja będzie potrafiła kontrolować proces liczenia głosów - zwłaszcza korespondencyjnych. A jeśli różnica wyniesie kilkadziesiąt lub paręset tysięcy głosów, to kluczem do zwycięstwa okazać się może uczciwe liczenie. Z listu prezesa wynika, że dla PiS zwycięstwo może być dużo ważniejsze, niż uczciwy wynik, który ostatecznie uzna Sąd Najwyższy, a konkretnie powołana przez neo-KRS Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych.
Jeśli PKW ogłosi, że Trzaskowski wygrał, w tej izbie mogą się dziać bardzo różne rzeczy - łącznie z uznaniem, że wybory były niezgodne z konstytucją, albo że były nieważne głosy zdobyte przez opozycję. Jeden z najmniej ważnych kandydatów, który kandyduje z niewyjaśnionych przyczyn, już teraz ogłosił, że będzie się tego domagał.
Unieważnić prezydenta
Nawet jednak, jeśli Rafał Trzaskowski zostanie zaprzysiężony, to zacznie się czwarta tura jego walki o prezydenturę. Bo nie mogąc unieważnić wyborów prezydenckich, PiS będzie dążył do tego, by unieważnić samego prezydenta.
Większość parlamentarna kontrolująca rząd, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, służby, wojsko, prokuraturę, większość banków, gospodarki i mediów, przy pewnym natężeniu złej woli, może prezydenta sprowadzić do roli obserwatora.
Prezydenckie weto traci praktyczne znaczenie, gdy zamiast ustawami rząd zmienia prawo rozporządzeniami. To by nie było legalne, ale dyspozycyjny Trybunał Konstytucyjny zawyrokuje, jak rząd sobie zażyczy. W innych sprawach też można się bez prezydenta obejść.
Etaty generalskie można dać pułkownikom. Kluczowe funkcje w dyplomacji i wojsku mogą sprawować "pełniący obowiązki". Sędziów można awansować poprzez delegacje, a bez nowych sędziów ta władza sobie poradzi. Budżet Kancelarii można zaś tak okroić, by prezydent mógł tylko siedzieć w swoim pustym pałacu ewentualnie pisząc sobie orędzia, które Kurski puści, kiedy zechce. A zawetować budżetu prezydent wedle konstytucji nie może. I tak dalej. Nie ma żadnego powodu, by wątpić, że PiS po to całą tę machinę zawłaszczył, by z niej kiedyś skorzystać. Jest prawdopodobne, że wybór Trzaskowskiego, to będzie ten moment.
Inaczej mówiąc - Rafał Trzaskowski będzie potrzebował bardzo dużo kompetencji, sprytu i społecznego poparcia, żeby w czwartej turze mieć coś do powiedzenia. Dlatego tak krytycznie ważne jest nie tylko zwycięstwo w drugiej turze, lecz także jego wielkość. Bo jeśli w drugiej turze Trzaskowski odniesie nieznaczne zwycięstwo - to jest prawdopodobne, że przegra w trzeciej lub w czwartej.