Szpieg urojony
Dopiero po 32 latach państwo polskie uniewinniło Henryka Bogulaka, kierowcę, który w stanie wojennym został skazany na śmierć za szpiegostwo. Jak się dziś okazało, bez żadnych dowodów.
Mimo skazania w 1983 r. na karę śmierci Henryk Bogulak żyje. Ma dziś 72 lata, mieszka kilkanaście kilometrów pod Paryżem. Do ubiegłego roku nie mógł przyjechać do Polski, przynajmniej oficjalnie. Aż do 13 kwietnia ubiegłego roku ciążył nad nim list gończy rozesłany w 1984 r. W 1990 r. chciał odwiedzić Polskę, ubiegał się nawet o list żelazny, ale sąd mu go nie wystawił. Kilka lat temu przyjechał, licząc, że mimo formalnego wyroku (zamienionego na mocy amnestii na 25 lat więzienia) dadzą mu spokój, ale - jak wspomina jego brat - policja ciągle go szukała, podobno podsłuchiwano nawet telefony rodziny. Dopiero kilka miesięcy temu Sąd Najwyższy go uniewinnił. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że jego proces był w stu procentach politycznie sterowany, a żadnych dowodów na jego szpiegostwo nie było. Problemem Bogulaka było to, że nie nadawał się na bohatera opozycji. Ale niezbyt też pasował do czarnej legendy, którą mu dorobiła bezpieka - asa komunistycznych służb, który zdradził, zdezerterował i wydał obcemu
państwu kilkudziesięciu pracowników polskiego wywiadu i kontrwywiadu.
Alkohol za szpiegostwo
Jest rok 1978. Bogulak, milicjant po 14 latach służby, dostaje propozycję pracy jako kierowca w polskiej ambasadzie w Paryżu. Zajęcie może niezbyt ambitne, ale bardzo opłacalne. Najpierw wozi ambasadora, potem pracuje jako kierowca zaopatrzeniowiec. Jego kolega z resortu Wiesław Kesler, który później obciąży go na procesie o rzekome szpiegostwo, najwyraźniej zazdrości mu francuskiej posadki. - Jest osobą wyrachowaną. Wstąpił do partii, żeby uzyskać poparcie przy wyjeździe za granicę - zeznaje przed sądem. Stan wojenny zastaje go w Paryżu. Jako kierowca zna wiele osób związanych z ambasadą, z których - co oczywiste - znaczna część to rezydenci PRL-owskiego wywiadu. Czasem podwozi ich na spotkania z agenturą, podobno zdarza mu się też zbierać ulotki wydawane przez emigracyjne organizacje antykomunistyczne. To wystarcza, żeby w trakcie śledztwa i procesu zrobić z Bogulaka osobę, która ma Bóg wie jakie kontakty w środowisku polskich służb. Świadkowie, w większości związani z kierowanym przez gen. Czesława
Kiszczaka resortem spraw wewnętrznych, dwoją się i troją, aby przedstawić go w jak najgorszym świetle. Stefan Kwiatkowski, naczelnik jednego z wydziałów MSW: "wiedział o słabostkach i upodobaniach wielu pracowników wywiadu". W innym miejscu, też Kwiatkowski: "niewłaściwie się w Paryżu prowadził". Świadek o nazwisku Rosiński: "Bogulak nadużywał alkoholu".
Wyznaczony obrońca z urzędu mecenas Wacław Szulc nie zadaje wezwanym świadkom oczywistego pytania: jaki to ma związek ze szpiegostwem. W ogóle, jak wynika z protokołu, adwokat raczej pytań nie zadaje. Z punktu widzenia władz chyba się sprawdził, bo kilkanaście miesięcy później został wyznaczony do innego głośnego procesu politycznego - sprawy płk. Ryszarda Kuklińskiego. W niej także odgrywał fasadową rolę "obrońcy z urzędu", również nie zadawał zbędnych pytań. Czy tak mu kazano? Nie zadam mu tego pytania, bo mecenas Szulc nie żyje. Zmarł najprawdopodobniej pod koniec lat 80. Nie żyje też płk Andrzej Kaszycki, gorliwy przewodniczący sądu wojskowego, który podwyższył Bogulakowi wyrok z 25 lat więzienia na karę śmierci. Kaszycki zmarł w grudniu 2012 r.
Ucieczka do wolności
Zdaniem dr. Grzegorza Majchrzaka z IPN procesy rzeczywistych i urojonych szpiegów, którzy mieli działać na szkodę PRL, to jeden z mniej znanych rozdziałów stanu wojennego. - Niewiele osób wie, że z tego powodu skazano na karę śmierci sześć osób - zauważa historyk. Co ciekawe, w tej grupie nie było najgłośniejszego "szpiega" - płk. Ryszarda Kuklińskiego, którego zaocznie skazano już po zniesieniu stanu wojennego. - Każdy z tych przypadków był inny, nie da się ich wrzucić do jednego worka - uważa dr Majchrzak.
Polecamy również: Mała Polska na mapie Stanów Zjednoczonych
Najbardziej nagłośniona była sprawa Zdzisława Najdera, działacza opozycji, który po 13 grudnia pozostał na Zachodzie i był dyrektorem w Radiu Wolna Europa. - Nie było żadnych przesłanek, żeby go uznać za szpiega, nagłośniony w mediach proces miał więc charakter czysto propagandowy - podkreśla dr Majchrzak. Z kolei ucieczek na Zachód osób związanych z aparatem komunistycznym raczej nie nagłaśniano. Traktowano je jednak poważnie, jako rzeczywistą zdradę. Z wszystkimi tego konsekwencjami. - Są przesłanki, że płk. Kuklińskiego zamierzano wręcz fizycznie zlikwidować - mówi historyk IPN.
Nawet w wersji propagandowej Bogulak aż tak groźny jak Kukliński nie był, ale i tak przypisano mu rolę superszpiega. Miał podobno wydać Francji kilkudziesięciu polskich agentów wywiadu. W rzeczywistości nie ma na to żadnych dowodów. Powody jego ucieczki wydają się dziś banalne - w 1982 r. ma wrócić na stałe do Polski, ale woli zostać na Zachodzie. W czerwcu przyjeżdża więc do kraju na urlop, oficjalnie żeby pozałatwiać sprawy związane z powrotem. W rzeczywistości ma już plan, żeby we Francji poprosić o azyl. Pobiera pieniądze z konta walutowego w PKO, porządkuje prywatne sprawy. W Paryżu koledzy z ambasady się dziwią, że Heniek w ogóle nie przygotowuje się do wyjazdu. Nie pakuje rzeczy, nie przekazuje ich do ambasady, choć przysługuje mu darmowy transport osobistych paczek do kraju. Zaniepokojeni zwierzchnicy wyznaczają mu ostateczną datę wyjazdu do kraju na 17 lipca, trochę się uspokajają, gdy dwa dni wcześniej Bogulak jedzie z rodziną na większe zakupy. Mówi, że to ostatnia szansa, żeby coś kupić do
Polski, zabiera więc z ambasady samochód, pakuje do niego rodzinę. Tak naprawdę nie jedzie do żadnego sklepu, ukrywa się u znajomych, a kilka dni później idzie na policję i prosi o azyl. Standardowo przesłuchuje go francuski kontrwywiad.
Świadkowie od Kiszczaka
W tym momencie kończy się jakakolwiek wiedza na temat działalności skazanego. Reszta to wyłącznie domysły, naciągane zeznania świadków i czarna propaganda PRL. Siłą rzeczy, od początku do końca proces o szpiegostwo toczy się bez udziału oskarżonego. Pułkownik Jerzy Artymiak, naczelny prokurator wojskowy, który w 2015 r. złożył kasację na wyrok sprzed 30 lat, nie ma wątpliwości, że proces nie był uczciwy. Tryb zaoczny powinien się toczyć szczególnie starannie, argumentuje przed sądem. Skoro oskarżony nie może składać wyjaśnień, praktycznie nie ma prawa do obrony, ba, nawet nie może się zapoznać z zarzutami, sąd powinien więc zbadać sprawę z najwyższą starannością.
Tymczasem sąd wojskowy tak naprawdę nie sprawdził nawet, czy Bogulak rzeczywiście przekazywał Francuzom jakiekolwiek informacje. Zbrodnie szpiegostwa oparto na dwóch zeznaniach: wspomnianego już Stefana Kwiatkowskiego i ppłk. Stanisława Lesiuka. Do tego doszła opinia dyrektora gabinetu szefa MSW. - Bogulak znał niektórych oficerów polskiego wywiadu we Francji. Przekazanie tych informacji przyniosło wielką szkodę interesom naszego kraju - zeznał Kwiatkowski. Na jakiej podstawie? Główny świadek oskarżenia nie mógł podać szczegółów, bo nawet nie pracował w paryskiej ambasadzie. Sprawę "badał" zza biurka w MSW. Jego informacje opierały się na tym, czego się dowiedział od innych pracowników resortu; w dodatku przed sądem wojskowym, mimo ścisłego utajnienia procesu, nie wymienił nazwisk swoich informatorów. Powoływał się jedynie na bliżej nieokreślone "źródła w służbach".
Polecamy również: Zderzenie cywilizacji po niemiecku
Podpułkownik Stanisław Lesiuk, drugi kluczowy świadek oskarżenia, owszem, pracował w Paryżu z Bogulakiem i znał go dosyć dobrze. Ale też żadnych informacji o jego "szpiegostwie" nie miał. Swe zeznania opierał w zasadzie na jednym fakcie: w styczniu 1983 r. francuskie MSZ zażądało jego wyjazdu do kraju. Dla Lesiuka było oczywiste, że to sprawka Bogulaka. Na pewno im wszystko opowiedział. W ten sposób Bogulakowi przypisano szereg innych rzeczy. U jednego z oficerów PRL-owskich służb we Francji przeszukano mieszkanie. Na pewno sprawka Bogulaka. Kilka miesięcy później pracownicy polskiej ambasady przewozili pociągiem z Paryża do Warszawy tajną pocztę dyplomatyczną. Na granicy z Belgią ktoś wywołał fałszywy alarm bombowy, francuscy policjanci przeszukiwali pociąg, poprosili naszych o opuszczenie przedziału, ci się nie zgodzili. - Na pewno była to inscenizacja, chodziło o przejęcie naszych listów dyplomatycznych. Jak nic sprawka Bogulaka - przekonywali świadkowie z MSW. I jeszcze paru oficerów miało wrażenie, że
ktoś ich obserwuje. Też zapewne przez Bogulaka.
Elżbieta K., znajoma oskarżonego, jako jedyna miała z nim kontakt po ucieczce. Rozmawiali przez kilkadziesiąt sekund telefonicznie w nocy z 18 na 19 listopada 1982 r. Były kierowca z ambasady zdążył jej tylko powiedzieć, że został we Francji i jeździ na taksówce. Rozmowa natychmiast została przerwana.
Kierowca w kamaszach
Jak widać, dowody na szpiegostwo nie były zbyt mocne, a właściwie nie było ich wcale. Dlatego prokuratura i sąd postanowiły pójść krok dalej i oskarżyć Bogulaka o dezercję. Że nie był żołnierzem? Nic nie szkodzi. Na podstawie dekretu o stanie wojennym polskie ambasady zostały zmilitaryzowane, podobnie jak na przykład telewizja. Formalnie więc wszyscy pracownicy ambasad, łącznie ze sprzątaczką czy kierowcą, zostali wzięci w kamasze. Tyle że z ich punktu widzenia nic się nie zmieniło - dalej wykonywali tę samą pracę co wcześniej, nie chodzili w mundurach, nikt im nie wydawał rozkazów. Kreatywny prokurator mógł jednak uznać, że w ich przypadku porzucenie pracy to ucieczka z wojska. A więc dezercja. Problem w tym, że decyzji o militaryzacji ambasady nie ogłoszono. Prokurator nie znalazł żadnego dokumentu, w którym ktokolwiek informowałby pracowników, że nagle z dnia na dzień stali się żołnierzami.
Podpułkownik Lesiuk (1983 r.): "pracowników poinformowano o tym ustnie". Podpułkownik Janusz Wójcik z Naczelnej Prokuratury Wojskowej (2016 r.): - "w trakcie procesu nie zdołano ustalić ponad wszelką wątpliwość, że oskarżony miał świadomość, że jego stanowisko zmilitaryzowano". Sąd Najwyższy w stu procentach podzielił stanowisko prokuratora i uniewinnił byłego kierowcę z zarzutu zdrady ojczyzny. Sam zainteresowany nie przyjechał do Polski na proces, nie odebrał też sądowego powiadomienia. Z sądem kontaktuje się za pośrednictwem brata, który przyszedł na rozprawę. Jego francuski telefon, którego numer udaje mi się ustalić, milczy. Spośród sześciu Polaków skazanych w stanie wojennym za szpiegostwo na karę śmierci, w Polsce żyje tylko jeden. Dwie osoby zmarły w USA, po 1989 r. nie zdecydowały się przyjechać do kraju. Po dwóch osobach słuch całkowicie zaginął. Wszystko wskazuje na to, że żyją na Zachodzie ze zmienioną tożsamością, do dziś korzystając z ochrony tamtejszych służb.