Saudyjski książę nie godzi się na dominację Iranu. Chce, żeby do walki włączył się Izrael
Kilkudziesięciu arystokratów i bogaczy z ociekających złotem apartamentów trafiło za kraty. Nie mogą jednak narzekać, bo od utraty części fortuny nikt jeszcze nie umarł. Do tego atak rakietą balistyczną na stolicę Arabii Saudyjskiej i rezygnacja zaprzyjaźnionego z Saudami premiera Libanu. To tylko elementy bardzo niebezpiecznej rozgrywki księcia Muhammada, który śmiertelnie poważnie traktuje obowiązki następcy tronu. Jego posunięcia z uwagą śledzi cały świat.
Oficjalnym powodem czystki na szczytach władzy w Rijadzie jest walka z korupcją. Za kraty trafiło do tej pory 11 książąt, czterech aktualnych ministrów oraz kilkudziesięciu biznesmenów i byłych polityków, a nielegalnie zarobione przez nich pieniądze zasilą skarb państwa Saudów.
Walka z łapówkarstwem na pewno świetnie sprzeda się na Zachodzie, jednak niekoniecznie uwierzą w nią mieszkańcy kraju zbudowanego na lojalności kupowanej za pieniądze, wpływy i w oparciu o powiązania rodzinne. Powszechnie wiadomo, że celem czystki jest umocnienie pozycji nowego następcy tronu, 32-letniego, ambitnego księcia Muhammada bin Salmana, który przygotowuje się do przejęcia władzy po starzejącym się ojcu.
Wyjątkowego pecha w tej zawierusze miał przy tym syn poprzedniego następcy tronu, książę Mansour, który w niedzielę zginał w katastrofie śmigłowca przy granicy z Jemenem. Na Bliskim Wschodzie, który żyje plotkami i teoriami spiskowymi, nikt nie uwierzy w wygodne przypadki. Czy syn ważnego arystokraty musiał zginąć, bo stanowił potencjalne zagrożenie dla przyszłego władcy? Niezależnie od rzeczywistych przyczyn, właśnie powstała kolejna baśń tysiąca i jednej nocy.
Jeśli do tej pory ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, kto teraz rządzi w Rijadzie, to ostatnie dni je ostatecznie rozwiały. Książę Mohammed przygotowuje się do objęcia tronu, a jego priorytety również są jasne. Z jednej strony będzie modernizował gospodarkę królestwa, a równocześnie zrobi wszystko, aby ograniczyć rosnące ambicje Iranu.
Irańczycy są górą - na razie
Teheran i Rijad już prowadzą niewypowiedzianą wojnę na wielu frontach. Z jednej strony są to zmagania dyplomatyczne, czyli walka o wpływy w zaciszu gabinetów od Waszyngtonu po Moskwę, a z drugiej seria konfliktów zbrojnych. W obu przypadkach górą są Irańczycy, co na pewno nie podoba się ambitnemu księciu.
Irańczycy wypełnili także próżnię, którą USA pozostawiły w Iraku, a teraz umacniają się w Syrii, gdzie wspólnie z Rosjanami, pomogli prezydentowi Assadowi przetrwać wyniszczająca wojnę domową. W obu tych krajach Teheran i Rijad walczyli o wpływy za pośrednictwem skomplikowanych sieci organizacji i milicji. Wszędzie tam ginęli i nadal giną Irańczycy i Saudyjczycy.
Nigdzie jednak konflikt nie jest tak wyraźny jak w Jemenie. Nie przypadkiem Arabia Saudyjska oskarżyła Iran o umożliwienie wystrzelenia rakiety balistycznej w kierunku stolicy kraju i wprowadziła blokadę powietrzą i morską Jemenu. Teheran wszystkiemu zaprzecza, ale nie są tajemnicą dostawy irańskiej broni do Jemenu, która wykorzystywana jest w atakach przeciwko siłom koalicji zbudowanej przez Arabię Saudyjską. Zresztą Jemen ma opinię zakątku piekła, w którym niejedna już armia utknęła i wykrwawiała się przez długie lata.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Prawdziwym przełomem w budowie, a raczej odbudowie, pozycji Persów na Bliskim Wschodzie było porozumienie nuklearne, które doprowadziło do zniesienia międzynarodowych sankcji i dało Teheranowi dostęp do legalnych źródeł twardej waluty. Nic więc dziwnego, że Saudyjczycy, ale także Izraelczycy, przekonują prezydenta Donalda Trumpa do porzucenia umowy. Na razie wysiłki te nie przynoszą efektów pomimo tego, że gospodarz Białego Domu publicznie uważa to porozumienie za złe i szkodliwe. Jego władza ma jednak granice, a kluczowi przywódcy w USA i Europie nadal widzą w umowie więcej zysków niż strat.
Niespodziewani sojusznicy
Książę Muhammad się nie poddaje, a jego podejściu do regionalnej układanki nie można zarzucić braku kreatywności. Libański Hezbollah jest najważniejszym sojusznikiem Iranu w zachodniej części regionu, a równocześnie jest zapiekłym wrogiem Izraela. Po raz ostatni szyici otwarcie starli się z Państwem żydowskim w 2006 r. Gdyby teraz udało się odnowić konflikt, to z pewnością Izraelczycy mocno poobijaliby Hezbollah, który na skutek wojny w Syrii, urósł do roli militarnej potęgi. To z kolei osłabi pozycję Iranu.
W ten sposób interpretowana jest decyzja premiera Libanu Saada Harieriego, który podał się do dymisji w obawie o swoje życie. Odejście Haririego naruszyło chwieją równowagę w Libanie i może mieć tragiczne konsekwencje przede wszystkim dlatego, że również Izraelczyków niepokoi rosnąca siła Iranu i Hezbollahu.
Izraelczycy wiedzą, że o swoje miejsce na świecie muszą walczyć. Zobacz jak przygotowują się do kolejnego konfliktu
Nie musi to oznaczać otwartej wojny już teraz, zwłaszcza że rząd w Jerozolimie zdaje sobie sprawę z ryzyka jakie dla cywilów w Izraelu stwarza gigantyczny arsenał rakiet zgromadzony przez Hezboallah w Libanie i Syrii. Jeżeli Izraelczycy zdecydują się uderzyć, to zrobią to w najdogodniejszym dla siebie momencie, a wspólnota interesów z Rijadem będzie czynnikiem pomocnym, choć nie najważniejszym.
Wojna domowa w Syrii przygasa a Państwo Islamskie jest w odwrocie. Nadchodzi czas porządkowania i wytyczenia ram, które będą rzutowały na kształt Bliskiego Wschodu w następnych latach i dekadach. Saudyjczycy nie zamierzają biernie się temu przyglądać. Wyznaczenie następcy tronu na tyle młodego, by rządzić królestwem przez kilkadziesiąt lat, było początkiem.
Teraz książę Muhammad umacnia swoje wpływy i pokazuje, że nie zgodzi się na dominację Iranu. Jeżeli trzeba, będzie temu przeciwdziałał dyplomatycznie, militarnie, a nawet zawrze nieformalny sojusz z Izraelem, jeżeli sytuacja będzie tego wymagała. Historia regionu pokazuje, że wcześniej czy później takie rozgrywki znajdują rozstrzygnięcie na polu bitwy. Ciekawe, czy Izraelczycy odnajdą się w roli obrońców tronu Saudów.
Nie stać nas na bierość
Nikt na świecie nie może pozostać obojętny wobec sporu pomiędzy Rijadem a Teheranem. Tradycyjnie w takim przypadku mówi się o ropie naftowej, bo przecież Arabia Saudyjska jest największym producentem i kontroluje jedną trzecią światgowych zapasów tego surowca. Ostatnie lata pokazały jednak, że konflikty na Bliskim Wschodzie mają konsekwencje daleko wykraczające poza cenowe zawirowania na rynkach globalnych.
Europa zignorowała wojnę domową w Syrii i drogo za to zapłaciła stając w obliczu bezprecedensowej fali migracyjnej. Nieustannym zagrożeniem są także religijne fanatyzmy i terroryzm. W tej sytuacji bierne przyglądanie się rozwojowi sytuacji spowoduje, że Zachód, a zwłaszcza Europa, znowu zapłaci za spory, których za wczasu nie dostrzegła albo chciała trzymać się od nich z daleka. Pytanie, czy zachodnie demokracje mają przywódców, którzy potrafią grać w tej samej lidze co przywódcy Bliskiego Wschodu i nie zostaną przez nich ograni i wykorzystani tak jak wielokrotnie to się już zdarzało.