Posłowie poszli na urlop. Słusznie. Są Prezesowi niepotrzebni
W pogodzie mamy sierpień i w sejmie już też. Posłowie dostosowali się do zmian zachodzących w naturze i ustroju. Grzecznie sami sobie obniżyli pensje i udali się na miesięczne (11.05-5.06) wakacje. Nikogo nie powinno to dziwić, bo w miarę zmiany ustroju Sejm jest coraz mniej potrzebny. Posłowie też będą coraz mniej potrzebni i będą mieli coraz mniej pracy. A kto staje się mniej potrzebny i kto ma mniej pracy, ten musi mniej zarabiać.
Kiedy Jarosław Kaczyński zapowiedział obniżenie pensji parlamentarzystów i samorządowców, komentarze dość zgodnie powtarzały, że to jest zasłona mająca przykryć skandal z premiami dla rządu albo że to zemsta za ujawnienie rządowych premii przez posłów. Była to oczywista racja, ale jeszcze nie cała. Zasłona - tak. Zemsta - tak. Ale dlaczego taka?
Odpowiedź na pytanie, dlaczego właśnie tak Prezes zareagował na skandal z premiami, jest prosta. Bo z taką decyzją było mu najbardziej po drodze. Ale o jaką drogę chodzi?
Żeby to zrozumieć, ważne są detale
Wedle życzenia Prezesa, które PiS wciela w życie, obcięte będą pensje posłów i senatorów, ale pensje marszałków Sejmu i Senatu oraz członków rządu - już nie. A w samorządzie ma być pozornie na odwrót. Obcięte mają być pensje prezydentów, burmistrzów i wójtów, a diety radnych - nie. Podobnie, bez zmian pozostają pensje wojewodów nadzorujących samorządy w terenie. Pozorna niespójność daje się objaśnić, jeśli się prawidłowo odpowie na pytanie, dokąd może prowadzić droga Kaczyńskiego, skoro pasują do niej właśnie tak skrojone obniżki. Czyli jaki jest systemowy sens wprowadzanej zmiany.
Otóż systemowo PIS-owskie obniżki odzwierciedlają czytelną zmianę ustrojową, polegającą na obniżeniu znaczenia parlamentaryzmu i samorządności na rzecz scentralizowanej władzy wykonawczej. Czyli dokładnie to, co Jarosław Kaczyński i inni politycy PiS otwarcie zapowiadają od dawna - przynajmniej od głośnego projektu konstytucji, który przed wyborami tajemniczo znikł ze strony PiS i dzięki temu trzy lata temu zasłynął jako „error 407”.
Taka ustrojowa zmiana w dużym stopniu już się dokonała, ale jej część jest jeszcze przed nami. Formalnie - jeśli PiS zdobędzie większość konstytucyjną. Nieformalnie, jako ustrojowa praktyka, jak dzieje się to dotychczas - jeżeli PiS będzie miał tylko zwykłą większość w sejmie i senacie. Najnowszym dowodem na postęp tej zmiany jest bezrefleksyjna sprawność, z jaką przeprowadzono obniżki.
Czy można sobie wyobrazić, że w państwie rządzonym przez parlament, wyłaniający i nadzorujący władzę wykonawczą, ten parlament jak zbity pies sam siebie pozbawia pieniędzy na komendę partyjnego przywódcy? Czy ktoś zna z historii podobny przypadek, który by miał miejsce w warunkach pokoju i prosperity? To oczywiście jest pytanie retoryczne. Takie przypadki po prostu się nie zdarzają.
Budujemy drugie Chiny
Płace członków parlamentów pojawiły się, gdy uzyskały one status reprezentacji ogółu w jego imieniu decydującej o tym, jaką politykę ma prowadzić rząd. Historycznie wysokość tych płac rosła w miarę uzyskiwania praw wyborczych przez kolejne (zwykle coraz słabsze ekonomicznie) grupy oraz ze wzrostem znaczenia parlamentów. Gdy to znaczenie malało, na przykład po przewrocie komunistycznym w Polsce, płace parlamentarzystów często zupełnie znikały - ewentualnie częściowo zastępowane przez niewielkie diety wypłacane za udział w rzadkich posiedzeniach.
W ostatnich tzw. demokracjach ludowych tak jest do tej pory. Ogólnochińskie Zgromadzenie Przedstawicieli Ludowych, które zbiera się raz w roku, nie musi płacić pensji swoim członkom, których jest ok 3 tys., bo (podobnie jak w feudalnych protoparlamentach) zbierają się oni raz w roku, by formalnie przyklepać podjęte wcześniej decyzje. Teoretycznie OZPL jako najwyższy organ państwa ma potężną władzę (wybiera prezydenta, uchwala konstytucję i ustawy), ale w kręgu faktycznej władzy jest tylko jego pracujące stale prezydium mające solidne pensje i wpływ na decyzje podejmowane przez kierownictwo Komunistycznej Partii Chin.
Zobacz: Jacek Żakowski ocenia plany referendalne [Andrzeja Dudy]
Polski Sejm, mający zbierać się teraz na 2-3 dni raz w miesiącu i wciąż wzmacniający uprawnienia marszałka kosztem posłów, zmierza w stronę takiego parlamentaryzmu parawanowego. Wiadomo przecież, że decyzje zapadają i maja zapadać gdzie indziej (konkretnie: w gabinecie Prezesa), a Sejm zbiera się, żeby je formalnie przyklepać. Nikt, choćby dla zachowania pozorów, nie pyta posłów o zdanie. Prezes ogłasza. Pisowska większość uchwala. Najwyżej przewodniczący Terlecki lub jakiś inny gaduła trochę sobie postęka. W tym sensie obniżka poselskich pensji prawidłowo (choć chyba jeszcze nie w pełni) oddaje zmniejszone znaczenie i obciążenie posłów oraz senatorów. Sytuacja nie jest jeszcze tak jasna, jak w Chinach czy w PRL, ale faktyczna marginalizacja sejmu jest faktem. W ten sposób PiS dopełnia trwającej od początku XXI w. ewolucji zastępującej konstytucyjny parlamentaryzm coraz bardziej autorytarnym prezydencjalizmem.
To samorząd ma dostać w kość
Obniżka płac prezydentów, burmistrzów i wójtów w większym stopniu oddaje zamiary Prezesa, niż dokonane już zmiany ustrojowe. Intencje i tendencje są jednak czytelne. Od dwóch lat wojewodowie, rząd, parlament coraz brutalniej ingerują lub próbują ingerować w kompetencje samorządów (np. w sprawie nazw ulic, organizacji oświaty etc.). Chwilowo konstytucja na to nie pozwala, ale praktyka stopniowo prowadzi w stronę państwa unitarnego z raczej doradczą i wykonawczą niż władczą rolą samorządów.
W poprzednich kadencjach stopniowo ograniczano rolę samorządowych rad na rzecz organów wykonawczych. To sprzyjało stosunkowo wysokim zarobkom prezydentów, burmistrzów i wójtów na tle diet radnych. Teraz, dążąc do ograniczenia ich władzy na rzecz administracji rządowej PiS ogranicza płace prezydentów etc., by wyraźniej ustawić ich w szeregu za wojewodami i ich urzędnikami.
Jeżeli po wyborach samorządowych PiS nie zdobędzie władzy w sejmikach wojewódzkich, podobny los spotka zapewne marszałków i ich urzędników. Nie musi się to stać od razu, ale będzie raczej nieuniknione. Bo ogólna prawidłowość w aparacie państwa jest taka, że jaką kto ma władzę, taką dostaje płacę. Bezwładność systemu może takie dostosowanie opóźniać, ale kiedy system się stabilizuje (jak zasadniczo ustabilizował się już na poziomie centralnym), dostosowanie staje się nieuchronne.
Jarosław Kaczyński może popełniać rozmaite błędy (na przykład rozjuszając swoich nielicznych sojuszników), ale należy do niewielu polityków, którzy dobrze wiedzą, co by chcieli osiągnąć. To daje mu szansę korzystania z okazji, kiedy się pojawiają. Taka szansa na popchnięcie zmiany ustrojowej o kolejny kroczek do przodu powstała, gdy wybuchła afera z premiami rządu Beaty Szydło. Prezes jej nie zmarnował. Pod pretekstem wymuszonej skromności władzy kolejny raz odrobinę przesunął Polskę w stronę, w którą konsekwentnie zmierza od lat. Skąd wiadomo, że skromność to tylko pretekst? Stąd, że poza osłabieniem instytucji konkurujących z jego wizją władzy, kompletnie nic się w Polsce nie zmieniło po ogłoszeniu krucjaty skromności. Limuzyny dalej pędzą, jak pędziły. Dojna władza dalej doi, gdzie może i ile może. Minister Anders nie przesiadła się do klasy ekonomicznej. Marszałek Bielan kontynuuje któreś tam okrążenie świata w nikomu niepotrzebnych służbowych podróżach. Wszystko jest po staremu. Tylko parlament i samorządy stały się jeszcze trochę słabsze. I o to chodziło.