Piotr Witwicki: "Debata o polityce zagranicznej? Wystarczy powiedzieć 'idiota'” (Opinia)
Schemat jest zawsze taki sam: pojawia się informacja o jakimś pomyśle Trumpa i rusza karuzela śmiechu. Publicyści zaczynają psychologizowanie, a w mediach społecznościowych zaczyna się konkurs na epitet, którym najlepiej podsumowany zostanie prezydent USA.
Po jakimś czasie okazuje się, że za słowami Trumpa krył się jednak jakiś głębszy sens. Nikt nie ma już jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo na tapecie jest następna sprawa.
Na zakupy
Tak jest z Grenlandią. Brzmi absurdalnie? Pytanie, co kryje się za pomysłem zakupu wyspy. Przez kilka dni bardzo trudno było się tego dowiedzieć. Niemcy uznali, że Trump zwariował, a Duńczycy, że oszalał. Później rozpoczęła się dyskusja medyczna. Nikt nie zajmował się Grenlandią, a wszyscy stanem zdrowia prezydenta USA.
Za politykami podążyli publicyści. Rozpoczął się festiwal żartów. Po jego zakończeniu pojawiło się kilka tekstów z których wynika, że przejęcie Grenlandii byłoby całkiem sprytnym manewrem. Bartłomiej Radziejewski z "Nowej Konfederacji" napisał o tym, jak ocieplenie klimatyczne zmienia geopolitykę, a największa wyspa mogłaby polepszyć sytuację USA nad Oceanem Arktycznym. Gdzieś po portalach przemknęły niedawno teksty o tym, że Grenlandia to miejsce pełne skarbów, ale kogo by to dziś interesowało?
Zobacz także: To już pewne. Sławomir Neumann pozywa TVP
Gdy Boris Johnson został premierem rozpoczęła się dyskusja: kim on właściwie jest? Odpowiedź jest równie prosta, co w przypadku Trumpa: głupkiem. Media opisujące jego CV bardziej skupiły się na jego fryzurze niż na tym, że był dwie kadencje burmistrzem Londynu. Na pewno łatwiej atakować klowna niż człowieka, który był jednym z motorów brexitu. Tylko czy to na pewno ma sens?
Kiedyś, by komentować politykę zagraniczną trzeba było mieć jakiś dobry fakultet, doświadczenie. Dziś wystarczy nazwać Donalda Trumpa albo Borisa Johnsona głupkiem. Oczywiście i jednemu i drugiemu zdarza się mówić głupie rzeczy. Tak się jednak składa, że rządzą światem i dobrze byłoby wiedzieć o co im chodzi. Zwłaszcza, że ich notowania są całkiem niezłe.
Słowo-klucz
Nie wszystko da się wytłumaczyć populizmem i rozszalałymi emocjami. Jest pewien obszar rzeczywistości, który wymyka się debacie i to jeden problem. Drugi polega na tym, że niespecjalnie debata jest nim zainteresowana.
Nie chcę w tym miejscu bronić polityki Trumpa, ani jej atakować. Nie trzeba być fanem Borisa Johnsona, by zauważyć, że wyborcy widzą coś, czego nie dostrzegają media. Epitety nie wyjaśniają sytuacji. Wręcz przeciwnie: nazwanie kogoś idiotą zwalnia z potrzeby zrozumienia go. Jeśli nasz sąsiad mówi rzeczy, których nie chce się nam słuchać, to można go pod nosem nazwać głupkiem i zignorować.
Jeśli chodzi prezydenta USA nie jest to już takie proste. Green Day ma taki kawałek "Know your enemy”, a Manic Street Preachers nagrali nawet płytę o tym tytule. Dla lewicujących punkowców, za czasów drugiego Busha, było oczywiste, że swojego wroga trzeba znać.
Dziś każda próba analizy polityki Trumpa jest kwitowana wybuchem śmiechu. Jedyne, co jest w tym śmieszne, to to, że nie do końca jest to problem prezydenta USA. On znalazł swój sposób na bezpośrednią komunikację z wyborcami. Ci którzy go krytykują niekoniecznie, a w dodatku nie bardzo wiadomo, jak mieliby to zrobić skoro większość ich wiedzy opiera się na epitetach.
Piotr Witwicki dla WP Opinie