Paweł Lisicki: widmo Tuska nad Polską
Jedni o tym marzą, drudzy się tego boją, jeszcze inni nie wiedzą, co z tym fantem zrobić. Czytając wypowiedzi komentatorów i polityków nie sposób nie odnieść wrażenia, że nad Polską krąży, coraz szybciej i wyraźniej, widmo powrotu Donalda Tuska - pisze Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy", dla Wirtualnej Polski.
Dla wielu zwolenników opozycji szybszy powrót Donalda Tuska z Brukseli do Warszawy byłby szansą na znalezienie przywódcy z prawdziwego zdarzenia, który mógłby poprowadzić ją do zwycięstwa nad PiS. Sama partia rządząca wydaje sprzeczne sygnały. Jeszcze kilka tygodni temu Ryszard Czarnecki wspomniał, że PiS będzie popierał Tuska jako kandydata na przewodniczącego Rady Europejskiej na drugą kadencję, jednak w wywiadzie dla tygodnika "Do Rzeczy" Jarosław Kaczyński był znacznie bardziej wstrzemięźliwy. Szef PiS stwierdził, że przyjmując lidera KOD w Brukseli Tusk zdobywa punkty ujemne i że żadna ostateczna decyzja nie zapadła. Sam zaś najbardziej zainteresowany nie zasypia gruszek w popiele i właśnie poinformował, że wraz ze szczytem NATO w Warszawie dojdzie do spotkania USA - Unia Europejska. Nie trzeba dodawać, że obok Baracka Obamy drugim głównym bohaterem tych rozmów, przynajmniej tak to będzie wyglądało w mediach, będzie on,
czyli Donald Tusk. Trudno nie zauważyć, że PiS ma z byłym premierem poważny problem. Wprawdzie Jarosław Kaczyński zdaje się Tuska lekceważyć – w tym samym wywiadzie wspomniał, że Tusk żadnym czarodziejem nie jest - ale trudno te wypowiedzi brać za dobrą monetę.
Co może zrobić PiS? Przede wszystkim może Tuska poprzeć na drugą kadencję. Ta opcja wydaje się najbardziej rozsądna. Po pierwsze można wtedy pokazać, że PiS faktycznie, inaczej niż robiła to Platforma Obywatelska w sprawie Janusza Wojciechowskiego, wspiera Polaków. Swoi wspierają za granicą swoich niezależnie od różnic politycznych - ta zasada z pewnością wyborcom się podoba i na jej zastosowaniu można tylko wygrać. Po drugie Tusk w Brukseli i to jeszcze Tusk zawdzięczający swój urząd partii Kaczyńskiego nie może być specjalnie groźny. Poparcie dla niego czyni z góry już mało poważnymi zarzuty o łamanie demokracji i prześladowanie opozycji - cóż to za prześladowanie, skoro rząd polski popiera na szefa Rady Europejskiej byłego przywódcę opozycji? Można wprawdzie spodziewać się ze strony Tuska drobnych przytyków i złośliwości, ale to można znieść w spokoju. Znacznie mniej to niebezpieczne niż obecność byłego szefa PO w Polsce i jego, można się spodziewać, bezpośrednie zaangażowanie w walkę z PiS.
Łatwo przewidzieć, że powrót Tuska do Warszawy zmusiłby go do walki z PiS. Nawet jeśli sam szef Rady się do takiej rozprawy nie pali, byłby on przecież naturalnym kandydatem całej opozycji przeciw Andrzejowi Dudzie w kolejnych wyborach prezydenckich - jak pokazują różne sondaże miałby też duże szanse na zwycięstwo. Tusk w Polsce oznacza dla PiS znacznie większy kłopot niż Tusk zagranicą.
Jednak te argumenty nie są rozstrzygające. Przeciw poparciu dla Tuska przemawiają bowiem inne, ważne względy. Otóż krytyka jego rządów była jednym z najważniejszych i najbardziej konsekwentnie powtarzanych elementów pisowskiej retoryki. Dla zwolenników PiS Tusk winien jest zarówno funkcjonowaniu na poły oligarchicznego systemu, który został pokazany w trakcie tak zwanego audytu w Sejmie jak i, co jeszcze ważniejsze, odpowiada za błędy i zaniechania prowadzące do katastrofy smoleńskiej. Dla najbardziej oddanych wyborców Kaczyńskiego ta wina jest całkiem bezsporna i łączy się z przekonaniem, że Tusk uknuł zamach w Smoleńsku razem z Władimirem Putinem.
Zarzut ten nie został jeszcze publicznie przedstawiony, bo nowa, powołana przez Antoniego Macierewicza podkomisja wciąż pracuje. Wszakże niezależnie od tempa i faktycznych rezultatów jej działań, duża część zwolenników Kaczyńskiego nie ma wątpliwości, że Tusk, mówiąc obrazowo, ma krew na rękach i musi ponieść karę. W tym sensie Ewa Stankiewicz domagając się kary dla Tuska dobrze wyraża uczucia tej właśnie grupy elektoratu. Trudno sobie teraz wyobrazić, żeby PiS ją zlekceważył, bez niej bowiem władzy by nie zdobył. Jak zatem wytłumaczyć, że ów zdrajca Polski i uczestnik zamachu na życie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego pozostanie na urzędzie szefa Rady za sprawą Jarosława Kaczyńskiego? Jak im powiedzieć, że to, o co walczyli przez lata, co miesiąc gromadząc się na miesięcznicach i domagając się kary dla Tuska jest nieważne, a zdrajca zostanie ukarany przedłużeniem lukratywnego i prestiżowego kontraktu, który jest największą nagrodą dla polityka? Gdyby kierować się emocjami wyborców, których reprezentuje Ewa
Stankiewicz, Tuska nie tylko, że nie należałoby popierać, ale też jak najszybciej po powrocie do Polski powinno się go postawić przed sądem.
Jednak i to rozwiązanie nie jest łatwe. Mimo twierdzeń nowego szefa podkomisji badającej katastrofę smoleńską trudno mi sobie wyobrazić, żeby zebrała ona dowody na zamach i to jeszcze na tyle mocne, że wystarczyłyby one do postawienia zarzutów Tuskowi przed sądem. Zabierać się zaś bez takich dowodów do takiej operacji byłoby działaniem wyjątkowo ryzykownym. W oczach tak opinii światowej jak i polskiej wyglądałoby to na formę zemsty politycznej i mogłoby tylko przyczynić się do wzrostu znaczenia Tuska. Chodząc w glorii męczennika i jednocześnie występując jako człowiek, którego poważa Europa, Tusk mógłby skutecznie zagrozić dominacji PiS.
Może się wprawdzie zdarzyć i tak, że pytanie popierać czy nie popierać Tuska stanie się bezprzedmiotowe. Jeśli 23 czerwca Brytyjczycy zagłosują za wyjściem z UE - w oczywisty sposób będzie to oznaczało wotum nieufności dla obecnych elit unijnych, a pierwszą ofiarą Brexitu stanie się przewodniczący Rady. Ale jeśli Brexitu nie będzie, decyzję w sprawie przyszłości Tuska będzie musiał podjąć ostatecznie Jarosław Kaczyński. Można sądzić, że jak wiele razy potrafił to pokazać, zachowa się pragmatycznie.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".