Paweł Lisicki: szkodliwy mit niepolitycznej prezydentury
1 sierpnia, koncert zakazanych piosenek na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Kamera pokazuje gigantyczne tłumy. Raz po raz wyławia z masy śpiewających sylwetkę prezydenta elekta. Widać, że doskonale czuje się on w tym otoczeniu, że jest tu na swoim miejscu. Po tym, jak wybrzmiewa ostatnia pieśń, ludzie tłoczą się wokół niego, próbują coś powiedzieć, dotknąć. To się zaczęło jeszcze w czasie kampanii wyborczej. Nawet jeśli początkowo Andrzejowi Dudzie towarzyszyli głównie działacze partyjni, szybko pozyskał sobie poparcie i sympatię zwykłych Polaków. Te powszechne nadzieje, ten wielki kredyt zaufania, to właśnie największy polityczny kapitał nowego prezydenta. Dzięki niemu Andrzej Duda może w istotny sposób przyczynić się do całkowitego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w październikowych wyborach do Sejmu - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Paweł Lisicki.
Nie mam bowiem wątpliwości, że doprowadzenie do tego zwycięstwa - najlepiej, gdyby dało PiS rządy samodzielne - będzie obecnie głównym celem politycznym nowego prezydenta. To naturalne. Żadna z obietnic Andrzeja Dudy z czasów kampanii prezydenckiej nie będzie przecież mogła zostać spełniona, jeśli do władzy nie dojdzie wspierająca go formacja polityczna. Ci, którzy domagają się od Dudy neutralności, wycofania się z polityki i zdystansowania wobec PiS, chcą w istocie, aby zaprzeczył sam sobie. Zabawne są głosy takich doradców. Ostatnio w roli osoby zatroskanej o przebieg prezydentury Andrzeja Dudy wystąpił Aleksander Kwaśniewski, który przestrzegał obecną głowę państwa przed zaangażowaniem politycznym po stronie PiS. Dosyć to groteskowe. Kwaśniewski, który przez niemal dziesięć lat prezydentury, zanim nie starł się w śmiertelnym boju z Leszkiem Millerem, kontrolował własną partię, państwo i służby specjalne, twierdzi teraz, że prezydent nie powinien się angażować w politykę. Również inni życzliwi
komentatorzy upominają Andrzeja Dudę i nawołują go do tego, by był prezydentem wszystkich Polaków.
Otóż niepolityczna, neutralna prezydentura to szkodliwy mit. Każdy z polskich prezydentów po odzyskaniu niepodległości wspierał swoją formację polityczną, każdy był, w tym sensie, prezydentem partyjnym. Oczywiście, niektórzy, jak choćby wspomniany już Aleksander Kwaśniewski, dzięki gigantycznemu wsparciu mediów mogli tę swoją rolę gwaranta i poplecznika interesów lewicy skutecznie maskować. Podobnej sztuczki starał się dokonać Bronisław Komorowski. Mimo że faktycznie był instrumentem w ręku Platformy Obywatelskiej, przez lata udawało mu się udawać zdystansowanie i niezaangażowanie. O tym, jak bardzo był to fałszywy obraz, świadczy przebieg kampanii prezydenckiej, kiedy to Komorowski poparł projekty obyczajowych zmian ustawowych przygotowanych przez rząd, choć w oczywisty sposób uderzało to w jego wizerunek centrowego konserwatysty. Cóż, partia dała mu urząd, partia zażądała odpłaty. Inna sprawa, że Komorowski, w przeciwieństwie do Kwaśniewskiego czy wcześniej śp. Lecha Kaczyńskiego, nigdy nie był politykiem
samodzielnym i podmiotowym. Nie miał ani takich aspiracji, ani, jak się okazało, możliwości.
W przeciwieństwie do niego Andrzej Duda takie możliwości na pewno ma. Kampania pokazała, że doskonale wyczuwa nastroje społeczne, że umie nawiązywać kontakt i bliskość z wyborcami. Jego zwycięstwo daje PiS-owi sytuację komfortową. Po pierwsze sam fakt sukcesu stanowi swoisty świadomościowy przełom. Dla wyborców prawicy, którzy od ośmiu lat raz za razem przeżywali gorycz kolejnych porażek, prezydentura Dudy przywraca wiarę w swoje siły, daje poczucie słuszności, pozwala uwierzyć w sens zaangażowania publicznego. Zamiast zniechęcenia i frustracji, które są stałym udziałem przegranych, jest poczucie siły i chęć działania. Ta fala entuzjazmu z pewnością będzie miała wpływ na wynik wyborów do Sejmu. Po drugie Andrzej Duda od teraz zyskuje realne możliwości uprawiania gry politycznej. Zapowiedział już, że zgłosi projekty dwóch ustaw - o obniżeniu wieku emerytalnego i o zwiększeniu kwoty wolnej od opodatkowania. To postulaty, które na pewno mają za sobą poparcie wyborców, ich zgłoszenie postawi rząd Platformy w
niewygodnej sytuacji. Odrzucając je, pokaże, że nie liczy się z głosem narodu; przyjmując, nie będzie mógł wytłumaczyć, dlaczego sam wcześniej takich projektów nie przygotował. Tak samo już od tej chwili prezydent będzie mógł skutecznie blokować pomysły gabinetu. Po trzecie wreszcie Andrzej Duda już zapowiedział, że zamierza ruszyć w Polskę i dziękować wyborcom, co w oczywisty sposób będzie oznaczało wsparcie dla prowadzącej kampanię parlamentarną Beaty Szydło. Jeśli Duda nie straci tych cech, które pokazał podczas kampanii - świeżości, bezpośredniości, poczucia humoru i empatii - jego objazd po kraju, już w roli głowy państwa, w istotny sposób wpłynie na poparcie dla obecnej opozycji. Prezydent Duda to prawdziwa wunderwaffe Kaczyńskiego. Nie ma żadnych powodów, żeby opozycja miała jej nie wykorzystać.
Zresztą taka aktywność polityczna może też wzmocnić pozycję Andrzeja Dudy w przyszłości. Nie sposób dziś przewidzieć, jak będą wyglądały relacje w trójkącie Duda-Kaczyński-Szydło. Ten swoisty triumwirat (jeśli to słowo - zważywszy na płeć przyszłej zapewne pani premier - pasuje) ma oczywiście jednego przywódcę, czyli prezesa Kaczyńskiego. Nic nie wskazuje na to, żeby ten układ sił miał się wkrótce rozpaść, zbyt wielki jest bowiem głód sukcesu, który łączy wszystkich troje. Łatwo jednak przewidzieć, że taki idealny stan harmonii nie musi trwać wiecznie - sam konstytucyjny system podziału władzy wykonawczej wymusza konflikty. Nawet jeśli liderzy ich nie chcą, własne zaplecze ich do tego popycha. Tak więc zaangażowanie polityczne Andrzeja Dudy i budowanie sobie silnej pozycji w PiS opłaca mu się także w długiej perspektywie czasu. Niepolityczna prezydentura, powtarzam, to szkodliwy mit lub bajka dla naiwnych. Komu zależy na zmianach w Polsce, na pewno w nią nie uwierzy.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski