Nieukarane zbrodnie niemieckich nazistek
Niewinność niemieckich kobiet to wykreowany po wojnie mit. Podobnie jak mężczyźni, część Niemek również brała udział w ludobójstwie, uniknęły jednak kary. - Sąd uniewinnił na przykład 14 niemieckich pielęgniarek z zakładu w Międzyrzeczu, które brały udział w zgładzeniu w przenośnych komorach gazowych 8 tys. ludzi. (...) Większość pielęgniarek i lekarek, które mordowały ludzi, po wojnie nadal pracowała w zawodzie - twierdzi niemiecka historyk Kathrin Kompisch.
Adam Tycner: Czy w Niemczech i w podbitej przez III Rzeszę Europie zbrodnie popełniali wyłącznie niemieccy mężczyźni?
Kathrin Kompisch: Nie, brały w tym udział również kobiety. Irma Grese, sadystyczna, biseksualna strażniczka, która chodziła z pejczem po Auschwitz, mordowała przypadkowo napotkane więźniarki i towarzyszyła doktorowi Mengelemu przy selekcjach na rampie. Herta Oberheuser, lekarka, która w Ravensbrück przeprowadzała eksperymenty na ludziach. Albo wyjątkowo makabryczny przypadek Ilse Koch, która w Buchenwaldzie wybierała więźniów z ciekawymi tatuażami i kazała wyrabiać z ich skóry abażury albo torebki.
Czy to jednak nie były wyjątki? Po wojnie w czasie denazyfikacji na śmierć skazano zaledwie kilka kobiet.
Nie ma co się sugerować tymi liczbami. Denazyfikacja była fikcją. Jeśli natomiast chodzi o kobiety, to przypadki Grese, Koch i Oberheuser tak naprawdę zaciemniają prawdziwy obraz sytuacji.
Co pani przez to rozumie?
Po wojnie w Niemczech z kobiet zrobiono święte. Niemcy bardzo chcieli mieć chociaż jedną część społeczeństwa, która zachowałaby czystość i niewinność. Padło na kobiety, które zgodnie z wszechobecnym stereotypem zajmowały się domem i nie uczestniczyły w życiu publicznym. Historie kilku wyjątkowo bezwzględnych sadystek stały się wyjątkami potwierdzającymi regułę. Nikt nie chciał przyznać, że była to tylko część szerszego problemu współodpowiedzialności kobiet za nazizm.
Czy typowa niemiecka kobieta nie była w czasie wojny gospodynią domową, która nie interesowała się polityką?
W latach 30. większość Niemek rzeczywiście była gospodyniami domowymi. Nawet w czasie wojny, gdy mężczyźni poszli na front, pracowało zawodowo niecałe 50 proc. niemieckich kobiet. Trzeba jednak zrozumieć, że w III Rzeszy zajmowanie się domem nie było zajęciem apolitycznym. W nazistowskiej ideologii gospodynie domowe odgrywały bardzo ważną rolę. To na nich spoczywała odpowiedzialność za wychowanie nowych pokoleń przesiąkniętych hitlerowską ideologią Niemców. Dlatego NSDAP od początku postulowała, żeby kobiety nie pracowały, tylko zostawały w domach i wychowywały nową generację rasy panów.
Czy to oznacza, że kobieta, która zajmowała się domem i wychowywała dzieci, stawała się automatycznie współodpowiedzialna za nazistowskie zbrodnie?
Nie. Problem w tym, że większość Niemek ochoczo wcielała się w rolę "patriotycznej" gospodyni domowej. Mało kto zdaje sobie dziś sprawę, jak bardzo upolitycznione były niemieckie kobiety. W III Rzeszy istniało mnóstwo narodowosocjalistycznych masowych organizacji kobiecych. W 1939 r. należało do nich kilkanaście milionów Niemek.
Czym się zajmowały te organizacje?
Były narzędziami w rękach reżimu. Najważniejszy był Narodowosocjalistyczny Związek Kobiet, ale istniały również Służba Pracy Kobiet, Niemiecki Czyn Kobiet, działający na wsi Stan Żywicieli Rzeszy, sportowa organizacja Siła przez Radość, przeznaczony dla nastolatek Związek Niemieckich Dziewcząt i wiele innych. Te organizacje różniły się nieco między sobą, ale generalnie ich głównym zadaniem było propagowanie wśród Niemek antysemityzmu, świadomości rasowej, popularyzacja eugeniki i wychowywania dzieci w duchu nazizmu. Poza tym na wszystkie sposoby starały się wspierać reżim. Gdy zaczęło brakować robotników, zachęcały kobiety do podejmowania pracy w fabrykach. Gdy zaczęły się problemy z aprowizacją na froncie, nawoływały do przygotowywania prostych, skromnych posiłków, żeby więcej jedzenia można było wysyłać na front.
W III Rzeszy kobiety nie mogły zajmować wyższych stanowisk w partii i w administracji. Czy organizacje kobiece nie postulowały równouprawnienia?
Istniał przez pewien czas nurt tzw. narodowo-nordyckiego feminizmu. Nazistowskie feministki chciały na przykład, żeby NSDAP wystawiała więcej kobiet na listach wyborczych i żeby kobiety przechodziły przeszkolenie wojskowe. Ten nurt nigdy nie zyskał jednak na znaczeniu, bo narodowi socjaliści chcieli, żeby kobiety rodziły dzieci i wspierały mężów. W 1937 r. władze zakazały publikacji czasopisma "Die Deutsche Kämpferin", które było organem nazistowskich feministek. Organizacje kobiece nie zajmowały się więc równouprawnieniem, tylko nazistowską indoktrynacją, co im zresztą dobrze wychodziło. To między innymi dzięki nim typowa niemiecka gospodyni domowa była zazwyczaj nazistką albo przynajmniej sympatyzowała z nazistami. I dość dobrze rozeznawała się w polityce. Brak zainteresowania życiem publicznym u niemieckich kobiet to mit.
Czy przynależność do takiej organizacji dawała szanse na zrobienie kariery?
Oczywiście. Narodowosocjalistyczny Związek Kobiet oprócz tego, że miał bardzo rozbudowaną administrację, w której pracowały tysiące kobiet, zatrudniał również ogromną liczbę współpracownic, prawniczek, lekarek, referentek. Można było też z ramienia kobiecych organizacji pojechać za granicę, na przykład do okupowanej Polski, i pomagać tam niemieckim osadnikom. Oczywiście szansę na karierę miały tylko zadeklarowane nazistki. W ten sposób karierę zrobiły dziesiątki tysięcy niemieckich kobiet, o czym po wojnie nikt nie chciał pamiętać.
Jak jeszcze kobieta mogła zrobić karierę w III Rzeszy?
Mogła na przykład zostać policjantką. Istniała tzw. Żeńska Policja Kryminalna. W latach 20. XX w. jej funkcjonariuszki zajmowały się kontrolowaniem prostytutek. Uważano, że kobiety lepiej sobie poradzą w kontaktach z innymi kobietami niż mężczyźni. Po objęciu władzy przez nazistów Żeńska Policja Kryminalna pod wodzą zagorzałej nazistki Friederike Wieking zaczęła zajmować się wcielaniem w życie nazistowskiej ideologii. Co to w praktyce oznaczało?
Policjantki odbywały praktyki w placówkach gestapo. Później zajmowały się wyłapywaniem włóczęgów, którzy trafiali do obozów, selekcjonowały ludzi do sterylizacji albo tworzyły kartoteki młodocianych przestępców, porządkując ich pod względem rasy. Na podstawie tych kartotek wysyłano później dzieci i młodzież do obozów. Żeńska Policja Kryminalna pomagała też w deportacjach dorosłych. Również poza granicami Rzeszy, na przykład w Rydze.
Czy policjantki mogły odmówić wykonywania poleceń?
Po wojnie oczywiście tłumaczyły, że nie mogły. To jednak nieprawda. Przede wszystkim mogły w ogóle nie wstępować do Żeńskiej Policji Kryminalnej. Poza tym znany jest co najmniej jeden przypadek policjantki, która odmówiła udziału w przygotowywaniu deportacji. Nie spotkały jej żadne poważne konsekwencje. Wniosek z tego taki, że można było się postawić, ale policjantki nawet nie próbowały odmawiać wykonywania poleceń.
Były oportunistkami czy przekonanymi nazistkami?
W przeważającej mierze nazistkami. Większość z nich wykonywała swoją pracę z dużym zaangażowaniem i przekonaniem, że działają w słusznej sprawie. Zresztą to nie było do końca tak, że kobiety tylko wykonywały polecenia. W Żeńskiej Policji Kryminalnej pracowały kobiety-naukowcy prowadzące pseudonaukowe badania kryminalistyczne. Jedną z głównych niemieckich specjalistek w tej dziedzinie była dr Ewa Justin, funkcjonariuszka Żeńskiej Policji Kryminalnej. Justin prowadziła pseudonaukowe badania genetyczne nad młodocianymi przestępcami. Wynikało z nich, że duża część nieletnich jest genetycznie uwarunkowanymi przestępcami, których trzeba eliminować. Na podstawie tych badań setki dzieci wysłano do obozów zagłady. Po wojnie uniknęła ona kary.
Czy jednak Żeńska Policja Kryminalna nie była wyjątkową formacją? W innych instytucjach kobiety nie miały możliwości podejmowania samodzielnych decyzji.
Istniały również żeńskie załogi SS, których funkcjonariuszki zarządzały kobiecymi obozami koncentracyjnymi. I pracowały w nich jako nadzorczynie. To były ochotniczki. Pod względem brutalności, sadyzmu i bezwzględności nie odróżniały się niczym od mężczyzn z załóg obozów. Irma Grese jest chyba najbardziej znaną strażniczką, ale tak naprawdę większość z nich zachowywała się podobnie. Hermine Braunsteiner, nadzorczyni z Ravensbrück i Majdanka, własnoręcznie zabiła 80 osób i brała udział w zamordowaniu ponad tysiąca innych. Osobiście selekcjonowała dzieci do zagazowania, rzucając je na oczach matek na paki ciężarówek, które wiozły je do komór gazowych. Tego typu historii można by przytoczyć naprawdę dużo. Jednak rzeczywiście większość kobiet zatrudnionych przez niemieckie państwo nie miała możliwości podejmowania samodzielnych decyzji. Tylko że to ich wcale nie usprawiedliwia.
Uważa pani, że sekretarki albo stenotypistki w urzędach współodpowiadały za ludobójstwo?
Oczywiście. Kobiety stanowiły na przykład ponad 40 proc. stanu osobowego gestapo. Podobnie było w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy czy w SS. Były to głównie różnego rodzaju pracownice biurowe, które po wojnie zbiorowo rozgrzeszono. Tymczasem prawda jest taka, że one utrzymywały w ruchu wielką machinę terroru. To kobiety spisywały albo wręcz same sporządzały raporty z egzekucji czy z eksperymentów na ludziach, prowadziły archiwa i kartoteki przyszłych ofiar. Rzeczoznawczynie oceniały wartość mienia pożydowskiego, a urzędniczki gestapo prowadziły postępowania wywłaszczające. Wszystkie one dobrze wiedziały, co się dzieje z Żydami, z jeńcami wojennymi, wiedziały, jak wygląda okupacja Europy Wschodniej. Nie pociągały za spust ani nie wydawały rozkazów, ale naprawdę trudno uznać je za niewinne. Przykładały rękę do zbrodni.
W jakich przypadkach jeszcze można mówić o odpowiedzialności kobiet za zbrodnie?
W przypadku służby zdrowia i opieki społecznej. To były dwie szczególnie mocno sfeminizowane instytucje, które odpowiadały przecież za akcje eutanazyjne i śmierć dziesiątek tysięcy ludzi chorych psychicznie czy uznanych za "aspołecznych". Wprawdzie ze wspomnień i z raportów wynika, że wiele pielęgniarek miało opory moralne przed wstrzykiwaniem swoim podopiecznym śmiertelnej dawki trucizny, ale ostatecznie mało która odmawiała mordowania ludzi. Przypadki zdecydowanej odmowy uczestnictwa w eutanazji albo złożenia prośby o przydzielenie innych zadań były niezwykle rzadkie.
Czy po wojnie lekarki i pielęgniarki odpowiedziały za te zbrodnie?
Wyroki za te morderstwa były zadziwiające. Sąd uniewinnił na przykład 14 niemieckich pielęgniarek z zakładu w Międzyrzeczu, które brały udział w zgładzeniu w przenośnych komorach gazowych 8 tys. ludzi. Wyroki, jeśli w ogóle zapadały, były skandalicznie niskie. Doktor Martha Fauser, dyrektorka Krajowej Kliniki Psychiatrycznej w Zwiefalten, która wysłała na śmierć co najmniej 2 tys. pacjentów, dostała karę 18 miesięcy więzienia. Wyszła na wolność od razu po rozprawie, bo zaliczono jej na poczet kary czas spędzony w areszcie. Większość pielęgniarek i lekarek, które mordowały ludzi, po wojnie nadal pracowała w zawodzie.
Skąd brało się to wyjątkowo łagodne traktowanie kobiet?
W dużej mierze ze stereotypów. Jeśli, jak powszechnie uważano, kobiety są z natury łagodniejsze od mężczyzn, to znaczy, że te wszystkie zbrodnie musiały popełniać nieświadomie albo pod przymusem mężczyzn. Tam, gdzie nie dało się obronić tej teorii, tak jak w przypadku Grese czy Koch, mówiło się o "bestiach", u których nastąpiło "odwrócenie cech kobiecych". W latach 60. swoje trzy grosze wtrąciły feministki, które zaczęły głosić, że III Rzesza była patriarchalnym państwem, w którym kobiety były uciskane. Te, które zrobiły karierę w czasach nazistowskich, postrzegano wręcz jako bohaterki, które osiągnęły sukces w skrajnie nieprzychylnych warunkach. To nastawienie zaczęło się zmieniać dopiero w latach 80., ale prawdziwy przełom przyniosły dopiero rozwój gender studies i nowe badania nad rolami płciowymi w III Rzeszy. Tak naprawdę jednak przekonanie o niewinści kobiet wciąż jest w Niemczech żywe.
Adam Tycner, Historia do Rzeczy
Kathrin Kompisch jest niemiecką historyk, badaczką dziejów III Rzeszy. Niedawno w Polsce ukazała się jej książka "Sprawczynie".