Nagroda Nobla nie dla Jana Karskiego. Dlaczego po wojnie świat o nim zapomniał?
Mimo ogromnej sensacji, jaką w 1944 roku wywołała w USA książka Jana Karskiego, po wojnie szybko o nim zapomniano. - W czasie wojny w Ameryce wychodził miesięcznik "Soviet Russia Today". Ukazywał się w ogromnym nakładzie, ok. 200 tys. egzemplarzy. Zaczęto o Karskim pisać, że to jest agent niemiecki, który kręci się po Ameryce, opowiada jakieś historie po to, żeby zantagonizować wielki naród amerykański z wielkim narodem sowieckim, który niesie ciężar wojny i czeka aż alianci otworzą drugi front, ale na razie to sowieccy żołnierze giną w milionach. Amerykanie mogli bardzo łatwo wyeliminować kwestię książki Karskiego, żeby nie antagonizować sobie "wujka Joe" - Stalina. Karski się... zdezaktualizował - mówi w rozmowie z WP Waldemar Piasecki, autor książki "Jan Karski. Jedno życie".
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska: Dlaczego Jan Karski nie dostał pokojowej Nagrody Nobla?
Waldemar Piasecki: W 1998 r., w 50-lecie powstania państwa Izrael, proklamowanego przez ONZ, Yad Vashem wystąpił z nominacją Karskiego do pokojowej Nagrody Nobla, jako człowieka, który przez swoją działalność wojenną przyłożył rękę do utworzenia tego państwa. Karski wykazał dobitnie, że naród bezpaństwowy w sytuacji ekstremalnej jest zostawiony sam sobie i przez to możliwy był Holokaust. To była idea podawana w czasie wojny przez kogoś, kto nie był Żydem i było to rozpoznanie trafne. W 1998 r. wydawało się, że Karski ma szansę na tę nagrodę, jednak 3 tygodnie przed ostatecznym werdyktem, w Irlandii dwa ugrupowania przestały się mordować i liderzy tych ugrupowań, mający krew na rękach, dostali pokojową Nagrodę Nobla (David Trimble i John Hume - przyp. red.). I dlatego Karski jej nie dostał.
To był rok 1998, a po wojnie było dużo czasu, aby zainteresować się Janem Karskim i tym co zrobił.
Było na to dużo czasu, tylko do początku lat 80. nie było pewności czy Karski w ogóle żyje, ponieważ on wycofał się do tej swojej pustelni akademickiej - jezuickiego uniwersytetu Georgetown. Zajął się wykładaniem teorii i praktyki systemu sowieckiego oraz historią dyplomacji. Miał wielu znanych studentów, jak np. Bill Clinton - zajął się nimi i był zupełnie niezainteresowany przypominaniem swojej misji, dopóki nie odnalazł go Elie Wiesel w 1980 r. Po wojnie świat miał inne zajęcia, natomiast Karski nie uważał, że powinien przypominać o sobie. Może dlatego tak się stało. Kiedy już Karski wrócił do obiegu publicznego, kiedy w Izraelu dostał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata i stał się znany w Ameryce, choć niekoniecznie w Polsce, Izrael z okazji swojego 50-lecia upomniał się o Nobla dla Karskiego. Skończyło się, jak już mówiłem.
Jeśli ktoś jest wykładowcą na prestiżowym amerykańskim uniwersytecie, to nie można powiedzieć, że on się ukrywa. Nie było tak, że Karski był wyrzutem sumienia dla Ameryki?
Nie wiem, czy był wyrzutem sumienia, czy nie. Był wyrzutem sumienia dla ówczesnej społeczności wolnego świata. Przecież to co mówił, wygłaszał również w Wielkiej Brytanii. Raczyński zaniósł te informacje papieżowi. Jak mówił Karski, zawiodły państwa, kościoły i społeczeństwa. Nie zawiedli pojedynczy ludzie, którzy decydowali w swoim sumieniu - że nawet jak ci Kościół nie każe, to ty weź tego Żyda schowaj i zrób coś ze swoim sumieniem i z tym człowiekiem. Karski uważał, że zawiedli wszyscy po kolei, nie tylko Ameryka. Tylko pojedynczy ludzie zdali egzamin sumienia.
Pojedynczy, tzn. ponad 25 tys. osób, w przypadku których udokumentowano, że pomagali Żydom. Tylu osobom przyznano odznaczenie Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Wśród nich najwięcej jest Polaków - ponad 6,5 tys.
Jan Karski - student Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, rok 1933 fot. East News/Kolekcja Stanisława Jankowskiego
Nie ma adekwatnej oraz dokładnej miary sumienia. Karski znał osobiście wielu Sprawiedliwych, którzy nigdy tych tytułów nie otrzymali, bo nigdy nie wystąpili o udokumentowanie swoich czynów. Na pewno jest znacznie więcej ludzi, którzy ratowali Żydów, ale nie byli zainteresowani uzyskiwaniem za to honorów. Na przykład naród duński został cały in gremio uznany za sprawiedliwych, więc gdyby doliczyć wszystkich Duńczyków, jacy żyli w czasie wojny, ta liczba byłaby jeszcze większa. Dlatego należy do tych liczb podchodzić ostrożnie. Na pewno również w Polsce liczba ludzi ratujących Żydów była większa. Można też porównać, jak wielu było ratujących i szmalcowników. Tych drugich zdaniem Karskiego było w Polsce o wiele więcej, niż Sprawiedliwych. Możemy otwierać kolejne pola dyskusji, która będzie puszką pandory, bo zdaniem nacjonalistów szmalcowników w Polsce nie było lub był to taki margines, że nie warto o nim mówić. Ludzi, którzy mieli sumienie było wielu, choć nie zostali później zarejestrowani w Yad Vashem i
stosownie uhonorowani.
Takim człowiekiem był właśnie Karski, nie ubiegał się o honory.
Nie ubiegał się o nic. O uhonorowanie Karskiego wystąpił Izrael, jak tylko się o nim dowiedziano. To jedyny Sprawiedliwy, który otrzymał ten tytuł, mimo że nie uratował fizycznie żadnego Żyda.
Media zainteresowały się Karskim, gdy w czasie wojny przyjechał do Stanów Zjednoczonych. Pisano o nim, był cykl spotkań, przez pewien czas był bohaterem. Później o nim zapomniano.
Później była akcja sowiecka. W czasie wojny w Ameryce wychodził miesięcznik "Soviet Russia Today". Ukazywał się w ogromnym nakładzie, ok. 200 tys. egzemplarzy. Zaczęto o Karskim pisać, że to jest agent niemiecki, który kręci się po Ameryce, opowiada jakieś historie po to, żeby zantagonizować wielki naród amerykański z wielkim narodem sowieckim, który niesie ciężar wojny i czeka aż alianci otworzą drugi front, ale na razie to sowieccy żołnierze giną w milionach.
Padł ofiarą dezinformacji.
Więcej - cynicznej prowokacji. Amerykanie mogli bardzo łatwo wyeliminować, kwestię książki Karskiego, żeby nie antagonizować sobie "wujka Joe" - Stalina. Karski się... zdezaktualizował.
W pierwszej części biografii nie przypomina pomnikowego bohatera. Nie jest grzecznym chłopcem. Dlaczego w pana opinii, opisując bohaterów w polskiej debacie publicznej pomija się takie fakty? Mamy Witolda Pileckiego kojarzonego z hasłem "ochotnik do Auschwitz", jest Karski, który ratował Żydów, ale poza tymi faktami niewiele się o nich mówi. Bohaterowie nie są ludźmi z krwi i kości.
Można zapytać - dlaczego mamy takich autorów? Pewnie są tacy, jakie jest zapotrzebowanie. A ono jest takie, jaki jest nasz ogólny społeczny archetyp, w którym silny jest element kompleksów. Nie mogąc doczekać się, aż ktoś z zewnątrz będzie o nas dobrze mówił, staramy się przede wszystkim sami o sobie mówić dobrze. Czy to służy prawdzie? Nie wiem. W tej biografii starałem się pisać tak, jak pisze się książki w świecie i tak, jak powinno się to robić.
Podtytuł pana książki - "Madagaskar" jest prześmiewczy wobec II RP?
Żołnierz z paramilitarnej formacji utworzonej przez Ligę Morską i Kolonialną, która miała służyć w przyszłych polskich koloniach. Pochód w 1939 r. w Toruniu fot. NAC/Kazimierz Osmański
Madagaskar dotyczy naszych dążeń kolonialnych, które były silne, ponieważ Polsce wydawało się, że jest mocarstwem. Wśród atrybutów tej mocarstwowości były również kolonie. Powstała organizacja "Liga Morska i Kolonialna", która zajmowała się właśnie tym nurtem. Popularna była m.in. kwestia, która pojawiła się w rozmowach polsko-francuskich, rzucona trochę en passant przez premiera Francji. Zaproponował, że można otworzyć dyskusję nad przekazaniem Polsce francuskiej kolonii - Madagaskaru, którym Francja traciła zainteresowanie. Polska wykazała bardzo duże zainteresowanie tym tematem. Jeździły tam kolejne misje, które wykazały, że dobrze przyjęłyby się tam truskawki i pomidory. Zaczęto snuć plany. Temat stał się popularny w obiegu społecznym, były piosenki, np. "Ajaj Madagaskar" - śpiewana w kabaretach. Większość rewii i nawet reklamodawców chciało, żeby w występach artystycznych i reklamach pojawiali się Murzyni. W Warszawie Murzyn reklamował pastę do butów. Szyto mundury dla tych naszych wojsk kolonialnych,
odbywały się parady. Udało się nawet spolonizować Murzyna, który w białym kolonialnym stroju szedł na czele jednej z nich. Karski mówił, że to był pewien rodzaj kabaretu i Polska w jakimś sensie stawała się tym Madagaskarem tak, że ten sen o Madagaskarze rzucał się na umysł. Mówił, że w latach 1937-8, każdy zastanawiał się, jak to tam będzie na Madagaskarze. Zastanawiano się, jak przygotować do pracy murzyńską służbę, czarnych kelnerów w polskich restauracjach na Madagaskarze. Niestety zastanawiano się na serio, jak tam odesłać z Polski także Żydów. To już było mniej zabawne.
Kto był autorem tego pomysłu?
Przed śmiercią Piłsudskiego bardzo podobało się to endecji. W jakiś sposób również sanacji, w znaczeniu, że Żydzi pomogą skolonizować dla nas i zorganizować ten Madagaskar. Po śmierci Piłsudskiego, kiedy wyłoniła się struktura mająca pogodzić endecję z sanacją, czyli tzw. Ozon, wszyscy byli zainteresowani, żeby wysłać tam Żydów. Było duże zainteresowanie tym, żeby Żydów było jak najmniej w Polsce. Były dwa kierunki - jednym był ten osławiony Madagaskar, a drugim Palestyna, która wyłaniała się również pod mandatem brytyjskim. Były szczere chęci wysyłania jak najwięcej Żydów za granicę. Z tym, że później pomysł z Madagaskarem upadł i została Palestyna. Narodowcy maszerowali z transparentami "Żydzi na Madagaskar".
Środowiska syjonistyczne, co zaskakujące, podchodziły do tego pomysłu z pewnym entuzjazmem.
Niekoniecznie, Żydzi to była jednak klasa średnia, a klasa średnia preferuje miejsca, gdzie ma dobre warunki do życia. Na Madagaskarze te warunki były średnie. Część społeczeństwa marzyła o koloniach w sytuacji, gdy nasi sąsiedzi przygotowywali się do uczynienia Polski taką kolonią.
Właśnie tak, ale w taki scenariusz nikt w Polsce nie wierzył. Był rodzaj zaczadzenia, jednym z jego elementów był Madagaskar, który Karski starał się akcentować. Karski mówił: "Słuchaj, to był Madagaskar. Polska dążyła do Madagaskaru, sama się nim bezwiednie stając".
Obraz państwa, który wyłania się z książki nie jest zbyt optymistyczny. Jest wiele niesprawnie działających instytucji, np. Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w którym pracował Karski. Jego szef opowiada, że pracownicy skupiają się na zabawach. Ich zachowanie mogłyby się spodobać obcym wywiadom.
Infiltracja wywiadu sowieckiego wśród naszej dyplomacji była znaczna. Używano różnych narzędzi, również takich czynników wpływu osobistego - podsuwania różnych osób płci przeciwnej i nie tylko. Poza tym była to służba zależna od różnych koniunktur personalnych. Wystarczyło zostać szwagrem syna prezydenta RP, żeby stać się naczelnikiem ważnego wydziału w MSZ, a człowieka, który był fachowcem, odsuwano. Oczywiście to zdarzało się wszędzie w każdej epoce, ale ten MSZ trochę się zataczał. Była frakcja stawiająca na Francuzów, z Augustem Zaleskim, którego Piłsudski odsunął, bo chciał wojny prewencyjnej z Niemcami. Szukał poparcia Francuzów, a kiedy to okazało się niemożliwe, zmienił Zaleskiego na Józefa Becka i zawistował otwarcie w kierunku Niemiec. Były różne lobby w MSZ, różne też tego konsekwencje.
Pana książka jest także opowieścią o ówczesnej polityce widzianej od środka. Przypomina pan o niemieckich próbach zawarcia sojuszu z Polską, o otwieraniu się Polski na te propozycje. Jak Karski do tego podchodził? Jak oceniał propozycje Niemiec?
Polska dążyła do tego, żeby mieć zapewnione bezpieczne granice i zapobiec wojnie zarówno ze wschodu, jak i z zachodu. Próbowano utrzymać politykę równego dystansu do Rosji i do Niemiec. Piłsudski mawiał, że jeżeli tego nie będzie, trzeba będzie spać z karabinem pod łóżkiem. Uważał, że jeżeli przesadzimy w przyjaźni z Niemcami, może to spowodować wojnę z Rosją i odwrotnie. Piłsudski bardzo tego wszystkiego pilnował i Beck, który był jego wychowankiem, miał to realizować - myśl marszałka przekuwać w czyn. Kiedy skończył się romans z Francją, zaczęła się polityka różnych wizyt, polowań i faktycznie podobało się to społeczeństwu. Z jednej strony uważano Niemców za kraj dobrze zorganizowany, pracowity - co ogólnie było prawdą - oraz za kraj, który nam zagrażał. Jeśli z wroga robimy kraj "sympatyczny", to jest to jakaś wartość. Oczywiście inne były cele strategiczne Niemiec, inne były nasze, w końcu przyszedł konflikt i magiczny moment - karta "sprawdzam". Nagle w kwietniu 1939 roku Beck odkrywa, że cała jego
misterna polityka - gra na Berlin - się rozsypuje. Później, 5 maja w słynnym wystąpieniu w sejmie mówi, że dla Polski nie ma rzeczy cenniejszej niż honor, że Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da - i wtedy sen się kończy. Beck uważał, że będzie to dla Niemców otrzeźwienie, natomiast był to tylko bodziec do mobilizacji i przyspieszenia planów strategicznych.
Zanim to się stało, w 1937 roku prezydent <a href="https://opinie.wp.pl/ignacy-moscicki-6152592385644673c">Ignacy Mościcki</a> udekorował Hermanna Göringa Orderem Orła Białego - tak twierdził brat Karskiego.
Pierwsze wydanie książki Jana Karskiego. Publikacja stała się bestsellerem w 1944 r. w USA fot. WP/Andrzej Hulimka
Historia jest opisywana, natomiast w wykazie odznaczonych Orderem Orła Białego marszałek Rzeszy nie figuruje. Są ludzie, którzy byli wtedy w Białowieży i twierdzą, że tak było. Relacje między Mościckim i Göringiem były uważane, co podkreślał Göring, za ojcowsko-synowskie. Traktował Mościckiego jak swojego ojca, oczywiście przybranego. To były piękne rzeczy. Mościcki dbał o to, aby zwierzyna była w odpowiednim miejscu i były wyniki polowań, a Göring przysyłał mu robionego na zamówienie terenowego mercedesa do polowań. Samochód miał przyjechać do Polski tak, żeby nikt się nie zorientował, a odpowiadał za to komendant stołeczny policji Marian Kozielewski. Albo posokowiec hanowerski - piękny pies, który przyjechał w przedziale pasażerskim I klasy z dyrektorem lasów niemieckich i adiutantem Göringa. Robili sobie prezenty i oczywiście można się zastanawiać, co było cenniejsze - fajny mercedes, czy Order Orła Białego - oczywiście jeśli przyznanie tego orderu jest faktem. Warto prześledzić nasze archiwa, zachęcam
młodych historyków do eksploracji.
Jeszcze przed wojną Karski widział faszyzm z bliska. Po pobycie w Norymberdze, gdzie miał okazję dokładnie zobaczyć, czym jest NSDAP, napisał raport, w którym trzeźwo ocenił sytuację. Nie spodobało mu się to, co zobaczył.
Oczywiście, że mu się to nie spodobało. Gdy był w Norymberdze w 1935 roku, była tam kulminacja, ponieważ przeniesiono posiedzenie Reichstagu. Wprowadzono ustawy norymberskie, które już pokazywały Żydom, jakie przewidziano dla nich miejsce.
Karski miał w tym czasie narzeczoną, która była Żydówką.
Tak się złożyło. Karski pochodził z kamienicy, w której niemal 80 proc. mieszkańców było Żydami. To byli jego koledzy z podwórka i ze szkoły. To nie tylko kwestia jego narzeczonej, ale również przyjaźni, ducha wyniesionego z domu. To było jego naturalne środowisko. Żydówką była również najbliższa przyjaciółka jego matki. Karski nie musiał mieć narzeczonej Żydówki, żeby widzieć, co się święci i że dzieje się coś niedobrego.
Jego była narzeczona i koledzy z dzieciństwa mieli wpływ na postawę Karskiego w czasie wojny?
W tej klasycznej narracji jest tak, że Karski miał kolegów Żydów, że widział, jaka krzywda im się dzieje i po prostu nie mógł tego znieść, dlatego postanowił coś zrobić. To taki trochę propagandowy wizerunek. Karski był przede wszystkim państwowcem. Pochodził z Łodzi, w której żyły cztery narody, które budowały to miasto, miały swoją silnie zaznaczoną obecność. W Łodzi Niemiec Scheibler wybudował gimnazjum, do którego chodził Karski, za patrona miało Piłsudskiego. Tę strukturę Łodzi przekładał na swój świat zewnętrzny i chciał, żeby Polska tak wyglądała. Był państwowcem i uważał, że w państwie każdy powinien mieć równe prawa, również Żyd. I to nie musi być jego kolega czy narzeczona. Do jego kamienicy często przyjeżdżał poseł na sejm, religijny Żyd Mincberg. Dla Karskiego on był takim samym Polakiem jak Mościcki czy Narutowicz, tylko inaczej się modlił. Sodolicję Mariańską, z którą związany był Karski, uważano wtedy za ultrakatolicyzm. Karski przy całej tej świadomości uważał: ok, ja jestem taki, ale są tu
niemieccy protestanci, Rosjanie chodzący do cerkwi i są Żydzi, którzy chodzą do synagogi - i to jest Polska. On to wywodził z podejścia państwowego - i to było w tym wszystkim zasadnicze. Najważniejsze było państwo. I taki został do końca. Później, kiedy przyjeżdżał do Polski, bronił Tadeusza Mazowieckiego, gdy wypominano mu, że rzekomo miał żydowskich przodków. Mazowiecki zaczął się tłumaczyć, że może przedstawić wywód genealogiczny do XVII wieku, a później go zapytano: a co było wcześniej? Karski definiował to jako podłość. Tak samo bronił Marka Edelmana. W gimnazjum stał się państwowcem i został nim do końca. To nie jest wyłącznie tak, że katolik przejął się losem Żyda. To może mniej romantyczne i patetyczne, ale bardziej prawdziwe.
Zaznacza pan na wstępie, że Karski był bardzo skrytym człowiekiem, że nie chciał rozwijać wszystkich wątków, a w książce mamy prawie wszystko - mówi o swojej miłości, jest ostatni list jego narzeczonej.
Karski jest w tym wszystkim bardzo dyskretny. Jak już się zdecydował mówić o sprawach intymnych, nie chciał, żeby kogokolwiek to uraziło, nie chciał być niedelikatny. Nie wiedząc czy żyje rodzina Irminy - sympatii z Czerniowiec, starał się w tym wszystkim być dyskretny, aby nie sprawić nikomu bólu. Dlatego oczywiście wiem, jakie było nazwisko Irminy, ale nigdy tego nie podam, bo on tego nie chciał. Z Polą Nireńską nie ma już takich przeszkód, bo żyli ze sobą, a potem zawarli małżeństwo. Udało się za to uzyskać od profesora wszystko co będzie o jego wenezuelskiej żonie - Izabeli. To zachowało się w dokumentach, np. zaproszenie i informacja o ślubie była podana przez agencję Associated Press. Informowano, że córka wielkiego przyjaciela Ameryki ambasadora Wenezueli w Waszyngtonie poślubia polskiego kuriera podziemia. Ojciec tej dziewczyny był przyjacielem Roosevelta, przez 16 lat był ambasadorem w Stanach.
W Wenezueli stronnictwa polityczne nie mogąc się ze sobą dogadać, wykazały na tyle mądrości, że nie zwalczały się do końca, tylko ułożyły się, że wspólnie zaproponują prezydenturę panu ambasadorowi Diógenesowi Escalante. W takiej pozycji przyjechał do Wenezueli ze swoim zięciem Janem Karskim u boku. Niestety dostał ataku choroby psychicznej przed takim głównym wiecem wyborczym. Po prostu zwariował w hotelu. Na serio stwierdził, że agenci sowieccy zabrali mu wszystkie serwetki z apartamentu. Później rozwinęło się to tak dramatycznie, że nie mógł pojechać na wiec. Po tygodniu był już w zakładzie psychiatrycznym. Zmarł w zakładzie dla nierokujących poprawy w Miami na Florydzie. W nieco ponad dwa lata to małżeństwo Karskiego rozpadło się. Uzyskano zgodę na unieważnienie z Watykanu i Karski wrócił do Stanów Zjednoczonych. Zajął się tylko karierą akademicką na Uniwersytecie Georgetown. Tam gdzie mogłem, pisałem na tyle, ile pozwolił Karski. Nie chcę iść dalej.
W ostatnim liście, Klaudia, narzeczona Karskiego oznajmia, że wyjeżdża z Polski, porzuca go, można nawet powiedzieć, że wyrzeka się jego i Polski i wyjeżdża z rodzicami do Palestyny. Co stało się z nią później?
Tego nie wiem, Karski również nie wiedział. Czy wyrzeka się Polski? Sytuacja była taka, że chcieli przede wszystkim ratować matkę, która była dotknięta silną depresją, przeszła psychozę reaktywną. Leczył ją prof. Frostig, który w tym samym czasie w swoim zakładzie pod Warszawą miał matkę Juliana Tuwima, z takimi samymi objawami. Sytuacja była taka, że ludzie w swojej ojczyźnie poczuli się nagle obcy. Bali się wychodzić na ulicę, odwracali się od nich znajomi, przyjaciele. To nie był tylko przypadek matki Klaudii, ale to samo przydarzyło się matce Tuwima, która była w zakładzie w Otwocku pod Warszawą. Antysemityzm rodził również epidemię chorób psychicznych, nie wszyscy sobie z tym radzili. Frostig uznał, że być może ratunkiem dla tej kobiety będzie zmiana otoczenia. Wywiózł ją w okolice Berna do Szwajcarii, do psychiatry Maxa Millera, gdzie jej się poprawiło. Okazało się, że na ciężką psychozę lekarstwem był... wyjazd z Polski. Czy można powiedzieć, że narzeczona Karskiego wyrzekła się Polski? Nie, ona tylko
prawdopodobnie kochała bardziej matkę niż Polskę. To jest dramatyczne. Janek nie chciał, jako zdolny adept dyplomacji, wybierać losu emigranta, tylko chciał służyć Polsce. Związek musiał się rozpaść.
Rozmawiał Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska