Między rokiem 2015 a 2016. Paweł Lisicki: przewrotu nie będzie
Polska to nie Ukraina, Warszawa to nie Kijów. Obecna władza dysponuje stabilną większością sejmową i poparciem prezydenta. Nie zdążyła się na pewno zużyć, a pomysł transferu finansowego w stronę klasy biedniejszej może liczyć na szerokie poparcie społeczne - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski. Felietonista podsumowuje 2015 rok i przewiduje, jaki będzie rok 2016. Wkrótce w Opiniach WP kolejne podsumowania minionych 12 miesięcy.
Gdyby jakiś uważny lub raczej złośliwy nieco czytelnik zadał sobie trud i sięgnął do prognoz i ocen wypowiadanych przez ekspertów pod koniec 2014 roku, zauważyłby zapewne, że większość z nich była chybiona. Dwanaście miesięcy temu wydawało się bowiem pewne, że w Polsce wybory prezydenckie wygra Bronisław Komorowski, a nie cieszący się wówczas zaledwie kilkunastoprocentowym poparciem Andrzej Duda, szerzej nieznany europoseł z Krakowa, w listopadzie wyznaczony na kandydata przez Jarosława Kaczyńskiego.
Jedyne pytanie, które zadawało sobie wówczas grono specjalistów, dotyczyło tego, czy akt ten dokona się podczas pierwszej tury wyborów. Podobnie można było sądzić, że to w roku 2015 rozstrzygnie się, a już na pewno zaostrzy, konflikt Rosji z Ukrainą. Jednak wszystko potoczyło się inaczej. Skazany na porażkę Andrzej Duda zadał Komorowskiemu dwa potężne ciosy i wygrał w cuglach wybory, co w oczywisty sposób zapewniło też zwycięstwo jego formacji politycznej. Tak samo zaskakująco rozwinęła się sytuacja światowa.
Nie napięcie na granicy rosyjsko-ukraińskiej, ale raczej ogromny napływ uchodźców muzułmańskich do Europy, a także ogólnie kwestie stosunków Zachodu z islamem, wojny z Państwem Islamskim, wreszcie muzułmańskiego terroryzmu zdominowały przebieg debaty publicznej. Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie przewidywania przyszłości warte są tyle, co papier, na którym je spisano, powinno to jednak skłaniać do ostrożności. Ludzka wiedza okazuje się bowiem wciąż niezwykle ułomna i cząstkowa. Dlatego znacznie łatwiej ocenić to, co już się dokonało, niż wybiegać myślą do przodu.
Z tego punktu widzenia nie ma wątpliwości, że przejęcie przez PiS władzy jest nie tylko najważniejszym wydarzeniem 2015 roku, ale też będzie ono wpływać na najbliższe miesiące, może lata. Spór o Trybunał Konstytucyjny był tylko, sądzę, zapowiedzią coraz ostrzejszego konfliktu. Głównym celem Prawa i Sprawiedliwości jest dążenie do zmiany dotychczasowych elit i do zbudowania innej wersji państwa, niż to, które powstało w 1989 roku. Oznacza to, nie ma tu złudzeń, ostre starcie z tymi grupami interesów, którym system III Rzeczpospolitej odpowiadał i które czerpały z jego podtrzymywania przywileje i korzyści.
Można się zatem spodziewać, że najbliższe miesiące nie tyle będą czasem uspokojenia i wyciszenia, ale narastania sporów. Po Trybunale Konstytucyjnym kolejna awantura wybuchnie w związku z nową ustawą medialną. Choć jej szczegóły nie są znane, można zakładać, że przyjęcie nowego prawa doprowadzi do wymiany personalnej w mediach publicznych. Trudno się temu dziwić. Ostatnie tygodnie pokazały, że przeciwnicy PiS jeńców nie biorą, a większość wielkich mediów porzuciła nawet pozory bezstronności i po prostu zaangażowała się bez żenady w walkę z sejmową większością. To tłumaczy w znacznej mierze osobliwy fakt, że opowieść o zamachu stanu i końcu demokracji, mimo braku wszelkich realnych podstaw, rozbudziła niepokój i przyczyniła się do powodzenia antypisowskich protestów.
Więcej. Niektóre wypowiedzi ważnych przedstawicieli szerokiego obozu opozycji wskazują, że napięcie jeszcze wzrośnie. Były prezes Trybunału Andrzej Zoll zdawał się wprost wzywać do tworzenia konkurencyjnego prawa i państwa w stosunku do tego oficjalnego, podobna była w duchu wypowiedź Włodzimierza Cimoszewicza - trudno ją interpretować inaczej, niż jako nawoływanie do powszechnego strajku sędziów. Inni mówią o potrzebie referendum, które obali Sejm, wreszcie są i tacy, którzy nadzieję pokładają w masowych demonstracjach, które, tak jak to było na Ukrainie, odsuną obecny rząd od władzy. W oczywisty sposób te mniej lub bardziej anarchistyczne pomysły mogą być skuteczne tylko jeśli cały niemal przekaz medialny - chodzi o duże telewizje i radia - pozostanie kontrolowany przez zwolenników opozycji.
Trudno przewidzieć, czym zakończą się te wezwania i apele. Z jednej strony można sądzić, że opozycja zużyła już w sensie retorycznym całą amunicję. Co więcej można powiedzieć, jeśli codziennie opowiada się o nadchodzącym totalitaryzmie, o zamachu stanu lub rzekomej cenzurze? Z drugiej strony, takie słowa nie padają w próżnię. Jeśli słyszy się uznane autorytety, które wzywają do bojkotowania państwa i prawa i jeśli dodatkowo są to słowa powtarzane i bez przerwy propagowane, to łatwo sobie wyobrazić, że ich skutkiem będzie narastający niepokój. Tym bardziej, że mają one wyraźne wsparcie wielu zachodnich polityków. Niektórzy przyjmują je za dobrą monetę z niewiedzy, inni, będąc ideologicznie uprzedzeni, wszędzie podejrzewają rzekomy wzrost rasizmu lub ksenofobii. Wreszcie jest też grupa, która w polityce obecnego rządu widzi wprost zagrożenie swoich egoistycznych interesów.
Wszystko to razem jednak nie wystarczy do dokonania przewrotu. Polska to nie Ukraina, Warszawa to nie Kijów. Obecna władza dysponuje stabilną większością sejmową i poparciem prezydenta. Nie zdążyła się na pewno zużyć, a pomysł transferu finansowego w stronę klasy biedniejszej może liczyć na szerokie poparcie społeczne. Najważniejszą rzeczą dla jego podtrzymania jest szybkość realizacji obietnic wyborczych - ustawy o 500 złotych na jedno dziecko i kwoty wolnej od opodatkowania. Poza tym rządzący muszą wystrzegać się wrażenia - a o takie wyjątkowo łatwo - działania w chaosie i otwierania kolejnych frontów bez zamknięcia dotychczasowych.
Nie sposób przewidzieć, jak dalej potoczy się debata na temat uchodźców w Europie. Być może jej najważniejszym efektem będzie powolna erozja pozycji tych polityków europejskich, którzy najgłośniej i najbardziej bezkrytycznie przyjmowali idee społeczeństwa mulitikulurowego, na czele z kanclerz Niemiec. Obawiam się jednak, że zanim to nastąpi, dotychczasowa nieodpowiedzialna polityka unijna, która zasadzała się na szerokim otwarciu granic Europy przed uchodźcami, przyniesie w 2016 kolejne tragiczne efekty. Wprawdzie wpływy i zasięg Państwa Islamskiego będzie się zapewne zmniejszał, jednak to wcale nie oznacza spadku zagrożenia terrorystycznego. Podobnie nie nastąpi, mniemam, ograniczenie wpływów muzułmanów w państwach Zachodu.
Istota problemu jest bowiem głębsza: Zachód utracił wiarę w swoją tożsamość kulturową. Ideały laickie i świeckie są puste i martwe, podobnie obumiera dominująca dotąd w państwach zachodnich religia. Chrześcijaństwo, jak pokazuje doskonale obecny pontyfikat papieża Franciszka, nie ma już w sobie ani energii kulturotwórczej, ani ambicji tworzenia cywilizacji. Coraz szybciej dostosowuje się do świata i coraz wyraźniej przemienia się w humanitarną, relatywistyczną religię dialogu, praw człowieka i ekologii. Na tę duchową pustynię wkraczają muzułmanie i z łatwością ją zajmują. Tak też będzie zapewne w 2016 roku: zachodni politycy, intelektualiści i przywódcy religijni będą głosić, że islam to religia pokoju, a rosnąca grupa zwykłych ludzi będzie się coraz bardziej bać. I szukać kogoś, kto by dał im poczucie pewności i uwolnił od strachu.
Czytaj podsumowania innych felietonistów:
Sławomir Sierakowski: Duda podsumował rok zdradą konstytucji
Łukasz Warzecha:Niemcy będą wściekli na Polskę. I dobrze
Wiesław Dębski: Na lepszą zmianę trzeba będzie czekać cztery lata