Makowski: "Kto powie 'dosyć' Krystynie Pawłowicz?" [OPINIA]
Prof. Krystyna Pawłowicz "mówi, co myśli", "nie bierze jeńców", w mediach społecznościowych prowadząc krucjatę, przypominającą turbo-patriotyczny strumień świadomości. Kiedy rozmienia autorytet Trybunału Konstytucyjnego, cierpi na tym państwo. Gdy jednak podaje dane ułatwiające zidentyfikowanie 10-letniego transpłciowego dziecka, naraża je na krzywdę. Na to godzić się nie można.
Transpłciowość, jak wszystkie kwestie związane z identyfikacją płciową oraz mniejszościami seksualnymi w Polsce, stanowią dzisiaj element światopoglądowo-politycznego pola walki. Gdy spór dotyczy idei, prawa czy sposobu urządzenia państwa - nie widzę żadnego powodu, aby cenzurować debatę, która mieści się w granicach demokracji.
Co jednak zrobić, gdy sędzia Trybunału Konstytucyjnego świadomie narusza te granice? Co zrobić, gdy w mediach społecznościowych podaje nazwę szkoły, jej dokładny adres, nazwisko dyrektorki oraz fragmentaryczne informacje o tym, że miała ona "doprowadzić do podjęcia przez Radę Pedagogiczną uchwały zobowiązującej nauczycieli, by zwracali się do 10-letniego ucznia, chłopca per (tutaj imię - przyp. red.), jak chcieli rodzice"? Pawłowicz dodaje przy tym, że "zlekceważono dane aktów stanu cywilnego".
Ale przecież nie o lekceważenie dokumentów chodzi, tylko o lekceważenie drugiego człowieka. Nie trzeba być geniuszem internetu, aby wiedzieć, że tak zaserwowana informacja nie tylko nagłośni sprawę na całą Polskę, z prowincjonalnej Podkowy Leśnej i jednej z jej szkół robiąc punkt odniesienia do pełnej agresji debaty. Ona sprawi, że osoba zmagająca się ze swoją tożsamością płciową, ze względnie anonimowej, stanie się publiczna. Na 10-letnie dziecko wyleje się, i już się wylewa, wiadro hejtu. Rodziców odsądza się natomiast od czci i wiary, bez jakiegokolwiek wgłębienia się w sprawę.
Zamieszanie wokół dr. Pawła Grzesiowskiego. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia wyjaśnia
Bo czy Krystyna Pawłowicz zadała sobie trud, aby zrozumieć, o co w tej historii chodzi? Czy zastanowiła się, co jest ważniejsze - prawo do bycia nazywanym zgodnie z własną wolą, a może zgodnie z dokumentami? Czy dyrektor, która podjęła taką uchwałę, działała wbrew zdecydowanej większości nauczycieli, czy za ich zgodą? Czy ktoś w szkole cierpi z powodu nazywania 10-latka imieniem żeńskim? A może to właśnie ta osoba narażona jest dzisiaj na ogromny stres, presję społeczną i ostracyzm?
Czy sędzia Trybunału Konstytucyjnego ma świadomość, że w tak wrażliwej sprawie naraża dziecko?
Dyskutujmy o samej sprawie do woli, i tak od dyskusji na temat transpłciowości, imion i zaimków nie uciekniemy, udając, że temat nie istnieje. Nie można tego jednak robić w ten sposób. Nie może być naszej zgody na wciąganie nieletnich w sam środek politycznego młynu. Czy ktokolwiek ma dzisiaj zwierzchność nad prof. Pawłowicz, która z Twittera czyniła miejsce wylewania swojego strumienia świadomości, może zainterweniować?
"Dzisiaj odbyła się narzucona 'z góry' kontrola szkoły przez kuratorium, od wczoraj dobijają się dziennikarze. Ze względu na małą społeczność i dobro dziecka staraliśmy się uniknąć rozgłosu, niemniej jednak stało się, mamy już dyskusje w przestrzeni publicznej, także na lokalnych grupach. (…) Dziecko ma mądrych rodziców, przyjaciół, zrozumienie w szkole, jest otoczone opieką psychologiczną" - napisał na Facebooku Artur Trusiński, burmistrz Podkowy Leśnej. Ale to już nie jest post na portalu społecznościowym, tylko życie tych ludzi.
Żeby była jasność, standardy, o które apeluję, dotyczą wszystkich, również Krystyny Pawłowicz oraz polityków, których adresy zostały ujawnione podczas Strajku Kobiet i nachodzono ich w domach. Jeśli jednak sędzia TK oburzała się wtedy na protestujących, dlaczego dziś odpłaca się komuś innemu podobnym zachowaniem? To niepojęta wręcz hipokryzja. "Jakie to ważne zostawić po sobie dobrą pamięć" - napisała Pawłowicz dzień przed wysłaniem tweeta o szkole w Podkowie Leśnej. Czy muszę coś jeszcze dodawać?
Marcin Makowski dla WP Opinie