Majmurek: Morawiecki dostał jeszcze jedną szansę od Europy. Czy będzie chciał z niej skorzystać? [Opinia]
To nie był łatwy tydzień dla Mateusza Morawieckiego. Zaczęło się od debaty w Parlamencie Europejskim, gdzie premier był grillowany przez eurodeputowanych od lewa do prawa, jak nigdy chyba nie był w polskim parlamencie. Potem Parlament przegłosował miażdżącą większością głosów rezolucję wzywającą Komisję i Radę Europejską do podjęcia pilnych kroków związanych z przywróceniem praworządności w Polsce oraz uruchomienia mechanizmów warunkowości. Przekładając z unijnego na polski: do niewypłacania Polsce unijnych środków do czasu, aż rząd nie zacznie pracować na rzecz przywrócenia fundamentów rządów prawa w kraju.
Sprawa praworządności w Polsce pojawiła się także na szczycie Rady Unii Europejskiej, najważniejszej dziś unijnej instytucji, gromadzącej szefów rządów państw członkowskich. Wreszcie w piątek premier spotkał się z Marine Le Pen – co może okazać się wielkim politycznym błędem. Dobra wiadomość dla Morawieckiego jest jednak taka, że na razie Komisja i największe państwa Unii nie chcą otwartej konfrontacji z Polską. Szefowa KE Ursula von der Leyen zapowiedziała, że Unia nie uruchomi mechanizmu warunkowości, zanim Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie rozpatrzy złożonej na niego skargi Polski i Węgier. KE domaga się przy tym likwidacji tzw. Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego i przywrócenia do orzekania zawieszonych przez nią sędziów.
Morawiecki niczego więc konkretnego w Unii nie załatwił, ale kupił sobie jeszcze trochę czasu. Pytanie, jak wiele i czy zdoła go wykorzystać?
A co ważniejsze: czy będzie chciał? Bo konferencja prasowa na koniec szczytu nie wskazywała, że polski premier jest gotów zrobić krok wstecz.
Premier Morawiecki na unijnym szczycie. Marek Belka komentuje
Wyczerpany kredyt zaufania
Mateusz Morawiecki zastąpił pod koniec 2017 roku na stanowisku premiera Beatę Szydło głównie po to, by wypracować jakiś kompromis z europejskimi partnerami i instytucjami Unii Europejskiej. Jak wiemy, nie wypracował. Spór z Europą stoi dziś bardziej na ostrzu noża, niż stał w momencie, gdy Morawiecki obejmował urząd premiera.
Obecny premier w swoich relacjach z Europą grał głównie na przeczekanie. Europejskim partnerom deklarował dobrą wolę, otwartość na dialog, gotowość do ustępstw, choć w niczym realnym nie ustępował. Przez lata europejscy liderzy wykazywali sporo cierpliwości wobec Morawieckiego, Wiele jednak wskazuje, że kredyt zaufania pomału się kończy.
Przyczynił się z pewnością do tego wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, uznający szereg kluczowych zapisów Traktatu o Unii Europejskiej za niezgodne z polską konstytucją. W Europie wszyscy wiedzą jak bardzo upolityczniony i zależny od obozu władzy jest polski Trybunał, wyrok zapadł w dodatku w wyniku wniosku złożonego przez premiera.
Jak bardzo ten kredyt zaufania się wyczerpał, można było zobaczyć w trakcie debaty i głosowania w PE. Polskiego rządu nie bronił tam nikt poza skrajną prawicą.
W swoim liście wysłanym w poniedziałek do przywódców państw UE, premier Morawiecki przestrzegał przed skupianiem się władzy w Unii w rękach pozbawionych kontroli demokratycznej instytucji – choć nie wymienił ich z nazwy, nietrudno zgadnąć, że na myśli miał TSUE i Komisję Europejską. Debata i głosowanie w PE pokazały, że jeszcze większy problem polski rząd ma z tymi instytucjami, które są wyrazem demokratycznej opinii obywateli UE. Można za wiele rzeczy krytykować Parlament Europejski, ale jest to jedyny obdarzony bezpośrednim demokratycznym mandatem organ UE. I to on ma największy problem z tym, co dzieje się w Polsce.
Zamykające się okno
Na szczęście dla polskiego rządu Parlament Europejski nie jest ciałem decyzyjnym w konstrukcji Unii Europejskiej. Kluczowa jest Rada. Co oznacza, że bardziej niż europosłów Morawiecki przekonać musi szefów rządów europejskich państw.
Tu sytuacja jest ciężka, ale wciąż nie jest jeszcze beznadziejna. W trakcie posiedzenia Rady, jak donoszą media, wyraźnie zarysowała się geograficzno-polityczna polaryzacja. Polskiego premiera bronili premier Węgier Viktor Orbán oraz premier Słowenii Janez Janša – bliscy politycznie PiS prawicowo-populistyczni przywódcy. Najbardziej pryncypialne stanowisko zajął premier Holandii Mark Rutte, który domagał się wstrzymania wpłat z KPO do czasu wykonania przez Polskę wyroków TSUE – do czego zobowiązał go holenderski parlament. Również zasadniczy pozostawali liderzy rządów państw Beneluksu i nordyckich. Premierzy niewielkich, zamożnych państw z bardzo liberalnymi i wysoko wyczulonymi na standardy praworządności społeczeństwami, które nie mają ochoty, by ich podatki finansowały atakujący zasadę rządów prawa, nieprzestrzegający praw mniejszości rząd PiS.
Do kompromisu miały wzywać duże kraje: Włochy, Francja i Niemcy. Te ostatnie ciągle reprezentowała Angela Merkel. Bezsensownie demonizowana przez propagandę PiS pani kanclerz znów miała być głosem wzywającym Europę do niepodejmowania gwałtownych ruchów wobec Polski. Za chwilę najpewniej zastąpi ją jednak Olof Scholz, który może być znacznie mniej cierpliwy.
Czytaj również: Szczyt UE. Macron: Czekamy na konkretne gesty ze strony Polski
Okno, by porozumieć się z UE, by nie uzależniać wszystkiego od wyroku TSUE w sprawie mechanizmu warunkowości, który może nie być korzystny dla obecnego rządu, pomału się zamyka. Zdrowy rozsądek nakazywałby szybko porozumieć się z Komisją – zlikwidować Izbę Dyscyplinarną, przywrócić do orzekania zawieszonych przez nią sędziów, wycofać się z reformy KRS, a już na pewno nie zaczynać żadnych nowych reform wymiaru sprawiedliwości.
Niebezpieczny zakład Kaczyńskiego
Pytanie, czy w obecnej sytuacji rząd Morawieckiego ma jeszcze pole manewru, by zachować się politycznie rozsądnie. Z jednej strony naciskają na niego koalicjanci z Solidarnej Polski, która przestraszona tym, że Kaczyński nie weźmie jej na listy w następnych wyborach, budują swoją własną polityczną rozpoznawalność na radykalnej wojnie kulturowej i coraz bardziej otwarcie wrogiej zjednoczonej Europie polityce.
Morawiecki wie, że im dłużej nie jest w stanie przywieźć z Europy sukcesu, który byłby w stanie zamknąć usta ziobrystom, tym bardziej niepewna jest jego pozycja jako szefa rządu.
Wiele sił i środowisk w kipiącej konfliktami Zjednoczonej Prawicy chętnie widziałoby zmianę na stanowisku premiera.
Decyzję podejmie Jarosław Kaczyński. Prezes PiS zapewnia, że nie chce polexitu, wyraźnie boi się przyklejenia swojej partii polexitowej łatki, ale jednocześnie w mniejszym lub większym stopniu podziela argumenty radykalnych eurosceptyków. Z pewnością jest przekonany, że skoro dwukrotnie wygrał wybory w Polsce, to ma prawo ułożyć sobie sądownictwo tak, jak mu to pasuje i Unia nie powinna się do tego wtrącać.
Kaczyński widzi, że jego argumenty – niezależnie od tego, czy zgłasza je Szydło, czy Morawiecki – odbijają się od europejskich polityków. Wydaje się jednak liczyć na to, że zmienią się same europejskie elity. Konkretnie, że w kolejnych europejskich państwach do władzy dojdą siły mniej lub bardziej eurosceptyczne. PiS od dawna zaczyna występować w kwestiach europejskich wspólnie z antyeuropejską skrajną prawicą: hiszpańskim Voxem, włoską Ligą i Braćmi Włochami, Zgromadzeniem Narodowym Marine Le Pen. Często są to siły nie tylko niechętne zbyt silnym instytucjom europejskim, ale też bardzo prorosyjskie, w niektórych wypadkach (Bracia Włosi, pełen nostalgii za dyktaturą Franco Vox) faszyzujące.
W piątek w Brukseli Morawiecki spotkał się Marine Le Pen. Spotkanie z eurosceptyczną liderką nie dodaje wiarygodności zapewnieniom polskiego premiera, że chce porozumienia z Europą, ani zapewnieniom Kaczyńskiego, że PiS nie wyobraża sobie z niej wyjścia.
Jeszcze w 2017 roku prezes PiS oburzał się: "wszelkiego rodzaju sugestie, że my chcemy sami czy z panią Le Pen, z którą mamy tyle wspólnego mniej więcej, co z panem Putinem, wyprowadzać Polskę z UE, są po prostu oszustwem, manipulacją i niczym więcej".
Po co Morawieckiemu było spotkanie z Le Pen? Trudno wyobrazić sobie, by premier miał coś realnie z Le Pen dla Polski ugrać, podobne spotkania mogą za to utrudnić szanse na kompromis z Europą. Bo też cały "zakład Kaczyńskiego", gra na populistyczno-prawicową rewoltę w Europie, jest podwójnie niebezpieczny.
Jeśli się nie powiedzie, pogłębi izolację Polski w Europie. Bo sojuszników pozostającej w opozycji pani Le Pen nikt nie będzie w niej traktował poważnie.
Jeśli się powiedzie, a we Francji władzę przejmie Zgromadzenie Narodowe, to projekt europejski w znanej nam formie może się skończyć. Europa rządzona przez nowych sojuszników PiS bynajmniej nie będzie przyjaznym dla Polski miejscem.
Czy zanim któraś z tych fatalnych dla Polski opcji się zmaterializuje, korzystając z resztek zaufania do polskiego rządu, Morawiecki zdoła wypracować jakiś kompromis z Europą? Zrobić to, czego nakazuje racja stanu: cofnąć się w sprawie niczego nie reformujących zmian w sądownictwie, by ocalić miliardy dla Polski i miejsce Polski w Europie?
Wypowiedzi Morawieckiego na podsumowującej szczyt konferencji prasowej nie nastrajają optymistycznie. Premier stwierdził tam, że Polska "nie ma problemu z praworządnością, to niektóre kraje Unii Europejskiej nie rozumieją naszych reform". Zaatakował też "sędziów kwestionujących status innych sędziów" – którzy po prostu wykonują wyroki TSUE. Zapowiedział likwidację tzw. Izby Dyscyplinarnej, ale "nie dlatego, że tak Komisja widzi świat, tylko że taką podjęliśmy decyzję". To może nie wystarczyć do porozumienia. Z takim podejście faktycznie może nam pozostać tylko pani Le Pen.