Łukasz Warzecha: Wałęsa i Kaczyński wywołują duchy
W gdańskim sądzie spotkało się dwóch starszych panów. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że jeden nazywa się Jarosław Kaczyński, a drugi Lech Wałęsa. Już tylko oni pamiętają, co faktycznie było źródłem ich wzajemnej nienawiści. Płaci za to jednak cała polska polityka.
– To jest moja wielka pomyłka i błąd.
– Nie, to moja wielka pomyłka.
– Po co ja pana wybrałem.
– Nie, to ja pana wybrałem.
Ten dialog między Jarosławem Kaczyńskim a Lechem Wałęsą przed zamkniętymi wciąż drzwiami sali sądowej w Gdańsku ma symboliczny wymiar. Niezależnie od tego, jaki był przedmiot pozwu prezesa PiS przeciw byłemu prezydentowi, jedni mogli sobie przypomnieć czasy bardzo już zamierzchłe, inni zaś musieli mieć wrażenie, że ożyły nagle eksponaty na wystawie poświęconej epoce paleolitu i zaczynają rozrabiać.
Kto kogo "zrobił" i kto czyim był "błędem"?
Nie można powiedzieć, że w sądzie spotkali się przedstawiciele dwóch wizji Polski, bo Lech Wałęsa reprezentuje już tylko siebie samego – w przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego, który jest przywódcą jednego z dwóch wielkich obozów politycznych. Owszem, Wałęsa został wzięty na sztandary przez obóz anty-PiS, ale przecież nie dla swoich wielkich zasług, a dlatego, że drażni Kaczyńskiego.
W sytuacji z sądowego korytarza najzabawniejsze było to, że młodsi widzowie mogli w ogóle nie mieć świadomości, o czym panowie rozmawiają ani że mamy do czynienia z bezprecedensową ironią historii. Przecież w czasie, o który się przez moment spierali – kto kogo "zrobił" i kto czyim był "błędem" – Wałęsa stał po przeciwnej stronie niż dzisiaj. W kampanii prezydenckiej 1990 roku był zaciekle zwalczany przez "Gazetę Wyborczą" i Adama Michnika oraz obóz, z którego w części wywodzi się dziś Platforma Obywatelska.
Kpiono sobie z jego sposobu mówienia, z braku wykształcenia, kontrastowano z kontrkandydatem, premierem Tadeuszem Mazowieckim. Który zresztą przepadł wówczas już w I turze. W artykule "Dlaczego nie oddam głosu na Lecha Wałęsę", opublikowanym w "Gazecie Wyborczej", Michnik pisał: "Wałęsa jest nieprzewidywalny. Wałęsa jest nieodpowiedzialny. Jest też niereformowalny. I jest niekompetentny". Jak na ironię, dziś Michnik jest jednym z największych apologetów Wałęsy, choć jego prezydentura wykazała, że w swojej ocenie miał stuprocentową rację.
Jak w swojej "Historii politycznej Polski 1989-2015" przypomina prof. Antoni Dudek, pierwszy o kandydaturze Wałęsy na prezydenta publicznie powiedział właśnie Jarosław Kaczyński. Było to w wywiadzie dla "Życia Warszawy", opublikowanym 7 kwietnia 1990 roku. Kaczyński był wówczas bliskim współpracownikiem lidera "Solidarności". Nie bez powodu we wcześniejszym geście wrogości wobec Mazowieckiego Wałęsa właśnie Kaczyńskiego mianował redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność" po odebraniu pisma z rąk Mazowieckiego.
I znów: jak na ironię, jeśli spojrzeć na dzisiejszy układ polityczny, w przypadku Wałęsy kingmakerem faktycznie był Jarosław Kaczyński. Można powiedzieć, że to w dużej mierze on wymyślił koncepcję prezydentury lidera "S". Czyli – powinni dziś przyznać wielbiciele PiS i samego Kaczyńskiego – to właśnie prezesowi PiS zawdzięczamy fatalną prezydenturę z lat 1990-95, a rację w tym sporze miał, paradoksalnie, Michnik. Oczywiście wszyscy protagoniści ówczesnej wojny politycznej kierowali się własnym politycznym interesem. Czy młodsi czytelnicy jeszcze nadążają czy już się pogubili?
W naszej polityce wszystko kręci się wokół historii. Niestety
Żeby tę historię dopełnić, trzeba wyjaśnić, że Wałęsa po wygranych wyborach zatrudnił w Kancelarii Prezydenta obu braci Kaczyńskich. Jarosław został szefem kancelarii, a jego brat – sekretarzem stanu, nadzorującym Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Obaj odeszli w 1991 roku w wyniku konfliktu z samym Wałęsą oraz, między innymi, Mieczysławem Wachowskim (które to nazwisko młodszym czytelnikom już pewnie nic nie mówi) i od tego momentu datuje się trwająca do dziś głęboka niechęć pomiędzy środowiskiem politycznym Kaczyńskiego a Wałęsą. Fakt, że z czasem, dopiero za czasów pierwszego rządu PiS, obóz anty-PiS obrał sobie Wałęsę za symbol, to jedynie wynik całkowicie cynicznego wykorzystania coraz bardziej za-gubionego, starszego człowieka jako czynnika drażniącego politycznego wroga. Fakt, że Wałęsa się na to godzi, jest świadectwem jego trudnej do pojęcia próżności, a pewnie i emocji, które każą mu traktować prezesa PiS jako arcywroga.
Wszystko to może być ciekawe dla kogoś, kogo fascynuje najnowsza historia polityczna Polski. Problem w tym, że te sprawy, które już dawno nie powinny mieć znaczenia dla współczesnego życia publicznego i powinny pozostawać domeną hobbystów, taki wpływ wciąż mają. Konflikt o przeszłość i traktowanie Wałęsy – w istocie absurdalny, ponieważ jego współpraca z SB została przez historyków udowodniona ponad wszelką wątpliwość, a realny spór może dotyczyć jedynie jej wymiaru i wpływu na późniejsze działania, także w roli prezydenta RP – ciągle jest jedną z osi sporu politycznego, angażując mnóstwo sił, które można by lepiej spożytkować.
Można by powiedzieć, że to przecież spór czysto symboliczny – i tak w dużej mierze jest, lecz nie do końca. Znaczną część swoich całkowicie realnych i momentami szkodliwych działań dzisiejszy obóz władzy uzasadnia, odwołując się właśnie do tamtego systemu odniesień: Wałęsa, wpływy esbecji, układ. Ma to być może wciąż jakieś znaczenie, ale jednak coraz bardziej marginalne. Traktowanie pojęć z lat 90. jako wciąż w pełni obowiązujących nie pozwala wyrwać się z archaicznego sposobu myślenia o urządzaniu państwa.
Nie sposób też nie zwrócić uwagi na sam przedmiot procesu. Jarosław Kaczyński pozwał Lecha Wałęsę za twierdzenie, że, naciskając na swojego brata, doprowadził do katastrofy smoleńskiej. To kwestia dla prezesa PiS maksymalnie bolesna. Przed sądem i pod przysięgą powtórzył to, co mówił publicznie wielokrotnie: że żadnego nacisku nie wywierał i że słynna rozmowa z Lechem Kaczyńskim przez telefon satelitarny dotyczyła wyłącznie zdrowia pani Jadwigi Kaczyńskiej. Nie ma powodu Jarosławowi Kaczyńskiemu nie wierzyć.
Były premier, odpowiadając na pytania sędziego, mówił jednak także o trwającej wciąż żałobie po śmierci brata i był to jeden z najbardziej przejmujących momentów rozprawy. Jarosław Kaczyński nie jest jednak osobą prywatną i – jakkolwiek niedelikatne może się to wydawać – mamy prawo zastanawiać się, jaki wpływ na podejmowane przez niego decyzje polityczne wywierają jego całkowicie prywatne emocje. Bywały momenty – jak choćby pamiętna sejmowa tyrada o "zdradzieckich mordach" w Sejmie – gdy można mieć co do tego poważne wątpliwości.
"Wiem, że boicie się prawdy! Ale nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata. Niszczyliście go, zamordowaliście go, jesteście kanaliami!" – krzyczał wtedy Kaczyński z mównicy, wyjaśniwszy, że zabiera głos "bez żadnego trybu". Za co zresztą nie poniósł najmniejszych konsekwencji, choć za podobne sytuacje posłowie opozycji są karani przez marszałka.
I z tego Kaczyński tłumaczył się przed sądem. "Był to pewien wybuch emocji" – powiedział prezes PiS. Co do tego nie ma kwestii. Ale czy te emocje nie są motorem jakiejś części podejmowanych już na zimno, bardzo kosztownych politycznych decyzji – jak choćby tej, żeby podjąć całkowicie jałową próbę powstrzymania ponownej nominacji Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej?
Nadal rządzą nami trumny
Jerzy Giedroyc rzekł niegdyś, że Polską rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Tak jest w jakimś stopniu do dziś. Giedroyc miał jednak na myśli, że nie umiemy wyjść poza nie do końca już aktualne schematy myślenia o naszym państwie. Konfrontacja dwóch politycznych przeciwników przed gdańskim sądem – jak łatwo było przewidzieć, nie zakończona ugodą – pokazuje, że niemające dziś większego znaczenia sprawy z przeszłości ciągle zarządzają konfliktem w polskiej polityce.
Niestety, są to sprawy o kalibrze znacznie mniej doniosłym niż wielkie koncepcje polityczne Marszałka i przywódcy Narodowej Demokracji.