Łukasz Warzecha: PiS funkcjonuje w ramach patologicznego systemu wodzowskiego. To problem Kaczyńskiego
Wyborcy PiS równie gładko przełkną namaszczenie delfina, co jego ewentualną polityczną dekapitację, jeśli tylko Jarosław Kaczyński tego sobie zażyczy. Na razie wysyłają prezesowi PiS jasny sygnał - czas pomyśleć o następcy.
Czy to możliwe, że wyborcy PiS chcą odejścia Jarosława Kaczyńskiego? Tak mogłoby wynikać z sondażu, który we wtorek opublikował "Super Express". Z kolei "Fakt" poinformował w środę, że sam Kaczyński chce wycofać się z czynnej polityki zaraz po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
W sondażu dla "SE", aż 56 procent wyborców PiS uznało, że Naczelnik powinien przekazać władzę komu innemu. Przeciwnego zdania było zaledwie 15 procent. Można ten wynik interpretować jako wyraz zaniepokojenia dostrzeganą nawet przez elektorat PiS niesterowalnością partii w czasie częściowej nieobecności prezesa.
Wyborcy woleliby zapewne, żeby przekazanie władzy odbyło się w sposób kontrolowany i zawczasu, zamiast czekać do momentu, gdy Kaczyńskiego zmuszą do tego życiowe okoliczności, i gdy nie będzie już miał nad tym procesem kontroli. To zresztą całkiem słuszna intuicja – tak dla PiS byłoby faktycznie znacznie lepiej.
Zakładałbym jednak także, że stawiając na przekazanie władzy innemu politykowi, wyborcy PiS wcale nie chcą, aby Kaczyński wyłączył się całkowicie. Miałby zapewne pozostać kimś w rodzaju patrona, honorowego prezesa, najwyższej instancji – bo tak zbudowany jest PiS. Skoro jednak i wyborcy, i sam prezes sygnalizuje, że moment odejścia z czynnej polityki się zbliża, powstaje pytanie, kto miałby Kaczyńskiego zastąpić. I tu wspomniany sondaż przynosi kolejne interesujące wyniki.
Premier jest lepszy niż "Beatka, nasza kochana"? Błąd
Mógłby ktoś pomyśleć (może nawet myśli tak sam Mateusz Morawiecki), że jeśli to jego ogromna większość ankietowanych wyborców PiS – aż 45 procent – wskazała jako najlepszego następcę Jarosława Kaczyńskiego, to jest to jego sukces. Że wreszcie przekonał do siebie ludzi i pokazał, że nie jest gorszy, a nawet jest lepszy niż "Beatka, nasza kochana". Błąd.
Zobacz także: Patryk Jaki reaguje na swoje selfie z Izabelą Pek
Wynik sondażu, w którym sztywny technokrata, kostyczny erudyta bez charyzmy, otrzymał większość wskazań, dowodzi jedynie tego, że PiS funkcjonuje w ramach patologicznego systemu wodzowskiego, w którym dla wiernego elektoratu najważniejsze jest wskazanie Naczelnika.
W tym samym sondażu Joachim Brudziński, najmocniejszy zakulisowy gracz, skupiający w swoim ręku największą realną siłę wewnątrz partii – znacznie większą niż ma i długo jeszcze miał nie będzie Morawiecki - dostał zaledwie 3 procent głosów. Ale można być spokojnym, że gdyby lider zmienił zdanie i wskazał oficjalnie właśnie na niego, w krótkim czasie jego notowania poszybowałyby w górę.
Nieco historii, nieco analogii
Cofnijmy się na moment do czasów II RP, całkowicie irracjonalnie opiewanej przez bezkrytycznych apologetów piłsudczykowskiego systemu. 2 kwietnia 1939 roku o 20.45 (czyli godzinie, o której w roku 1935 zmarł Józef Piłsudski) w swoim mieszkaniu przy Al. Szucha w Warszawie strzałem w usta zakończył życie Walery Sławek, niegdyś bliski współpracownik Marszałka, typowany przez niego na swojego następcę.
Piłsudski zakładał, że po jego śmierci, Sławek – zdolny i inteligentny polityk – zastąpi jako prezydent Ignacego Mościckiego, polityka poczciwego, ale całkowicie biernego. Mościcki dogadał się jednak z marszałkiem Edwardem Śmigłym-Rydzem, Sławka zmarginalizowano i stłamszono, aż posunął się do samobójstwa. W samą porę, aby nie być świadkiem, jak architekt polskiej klęski 1939 r., Śmigły-Rydz – którego otoczono w drugiej połowie lat 30. absurdalnym kultem, niemal takim, jak Piłsudskiego – daje dyla przez granicę polsko-rumuńską we wrześniu 1939 roku.
W tym samym mniej więcej czasie w Wielkiej Brytanii rządy sprawował Neville Chamberlain. Ten, który wracając do kraju po podpisaniu układu monachijskiego na rok przed wybuchem wojny chwalił się, że przywozi "pokój dla naszych czasów". Winston Churchill miał wówczas stwierdzić sentencjonalnie: "Mieli do wyboru hańbę albo wojnę. Wybrali hańbę, a wojnę dostaną i tak". Tak się stało. Schorowany Chamberlain podał się do dymisji w maju 1940 roku, jego miejsce zajął pierwszy lord admiralicji Winston Churchill. Co działo się potem, to już całkiem inna historia.
Co to ma wspólnego z sondażem na temat następcy Kaczyńskiego? Wbrew pozorom, dużo. Przedwojenna Polska pod rządami Sanacji nie miała normalnego mechanizmu wymiany kadr. Liczyła się bliskość wobec Marszałka. Na tej zasadzie został wyznaczony Sławek, a jego odsunięcie od władzy (zanim zdążył ją objąć) było logiczną konsekwencją istnienia takiego właśnie patologicznego układu. W Wielkiej Brytanii natomiast, przy wszystkich zastrzeżeniach i uwagach, system wymiany kadr rządzących krajem, istniał. Można było mieć gigantyczne zasługi, a jednak spaść ze stanowiska. Wszak "niewdzięczni" Brytyjczycy w 1945 r. zagłosowali na laburzystów, a premierem został Clement Attlee.
Wszystko opiera się na Kaczyńskim
Najważniejsze polskie partie działają tak, jak działał system piłsudczykowski, a nie jak działała dojrzała brytyjska demokracja (i jak nadal działają brytyjskie partie, gdzie lider, który poniósł klęskę, odchodzi). PiS jest ugrupowaniem autorskim, którego los po odejściu Kaczyńskiego z czynnej polityki trudno sobie wyobrazić. Wszystko zbudowane jest na Kaczyńskim, wszystko opiera się na nim, a jak łatwo ten mechanizm rozregulować, pokazało kilka tygodni, spędzone przez prezesa w szpitalu.
Tu zresztą miało miejsce ciekawe zjawisko - Kaczyński przestał zajmować się drobiazgami, jak to miał w zwyczaju, rezydując na Nowogrodzkiej. Ze względu na ograniczony dostęp, skontaktować się z nim mogli tylko ci, których dopuszczano w jego pobliże lub ci, którzy mieli jego numer telefonu.
Jeden z ministrów opowiadał mi, że przedtem miał problem z dodzwonieniem się do Naczelnika przez całe tygodnie, a w czasie jego pobytu w szpitalu udawało mu się to nawet kilka razy w ciągu dnia, jeśli była taka potrzeba. Czyli tak naprawdę Jarosław Kaczyński nie został odcięty od swojej partii – można by nawet powiedzieć, że wreszcie skupił się na sprawach kluczowych, a przecież i tak rezultat był momentami fatalny, jak w przypadku trwającego dobrych kilka dni paraliżu decyzyjnego w sprawie posła Pięty.
To znaczy, że partia bez lidera nie działa. Nie wypracowano niezależnych od niego mechanizmów kontroli, zapobiegania katastrofom i problemom. Dla każdej przytomnej osoby w PiS to powinien być głośny sygnał alarmowy.
Tym bardziej zaś nie wypracowano merytorycznego mechanizmu typowania liderów. PiS to Kaczyński, Kaczyński to PiS i tyle. Dlatego, gdy Kaczyński wycofa się ostatecznie, może w jakiejś postaci powtórzyć się historia ze Sławkiem i Rydzem.
Premier wciąż nie jest zakorzeniony w PiS
W tej analogii Morawiecki byłby chyba Sławkiem. Dziś faktycznie dostał od Kaczyńskiego szansę na pokierowanie Zjednoczoną Prawicą w przyszłości – ale tylko szansę, prezes ma bowiem w zwyczaju ogłaszać swoje ostateczne decyzje w ostatniej chwili, tak aby nikt niczego nie mógł być pewien. Jeśli Morawiecki poradzi sobie w tej kadencji i przeprowadzi pomyślnie partię - wraz z Kaczyńskim - przez cykl wyborczy w tym i przyszłym roku, będzie mógł być pewniejszy swojej pozycji. Tyle, że to bardzo chwiejna perspektywa.
Morawiecki wciąż nie jest zakorzeniony w PiS i wciąż budzi ogromną nieufność starych działaczy. Za kulisami trwa jego mordercza wręcz wojna ze Zbigniewem Ziobrą (Ziobro w sondażu jest na trzecim miejscu z 7 procentami, ale bliska mu Beata Szydło zdobyła aż 20 procent i zajmuje drugie miejsce), a sam Morawiecki wciąż czuje się na tyle niepewnie, że nieustannie konsultuje się z Kaczyńskim nawet tam, gdzie to całkowicie niekonieczne. Jak wieść niesie, momentami wywołuje to wręcz irytację Naczelnika.
Z politycznego punktu widzenia, premier – choć stara się, między innymi konsolidując wokół siebie nadzór nad spółkami skarbu państwa – ciągle "wisi na Kaczyńskim". Tymczasem mit Beaty Szydło wciąż mocno się trzyma – 20 procent uznało, że to ona powinna być następcą Kaczyńskiego – mimo że premierem nie jest już od dawna i niespecjalnie pokazuje się w krajowych mediach. Zakładałbym, że gdyby podobny los spotkał Morawieckiego, po pół roku niemal przestałby istnieć w świadomości wyborców PiS.
Procenty? One nic nie znaczą - liczy się zdanie prezesa
Na drugim biegunie jest szara eminencja – Joachim Brudziński. Minister spraw wewnętrznych i administracji w sondażu zebrał jedynie 3 procent, ale – w przeciwieństwie do Morawieckiego – dysponuje ogromnymi wpływami w strukturach partii. Możliwe zatem, że odegrałby rolę Rydza-Śmigłego. Brudziński to partyjny wojownik. Daleko mu do wiedzy, erudycji i ogłady Morawieckiego. Ba, charakteryzuje go wręcz charakterystyczna chropowatość, nawet pewna agresja. Lecz dla twardego elektoratu to swój chłop, a nie jakiś podejrzany bankster. Brudziński nie będzie opowiadał o wielkich gospodarczych wizjach ani snuł bajań o elektrycznych samochodach, za to mógłby trzymać żelazną ręką partię i w Sejmie, i na lokalnym poziomie.
Który wariant byłby dla PiS najlepszy? Zapewne sojusz obu polityków, bo każdy z nich jest dobry w czymś innym. To jednak mało prawdopodobny scenariusz, również dlatego właśnie, że konstrukcja ugrupowania, w której centralnym, jedynym i najważniejszym zwornikiem jest Naczelnik, przy braku jakichkolwiek realnych mechanizmów wymiany lidera, oznacza nieuchronną, wewnętrzną walkę o władzę, gdy tego zwornika zabraknie. Elektorat zaś szybko się podzieli, nie słysząc głosu ostatecznej wyroczni.
PiS ze swoim wodzowskim, odległym od merytokracji modelem nie jest niestety osamotnione. Podobnie zbudowana była Platforma, grzęznąca przecież nieprzerwanie od chwili, gdy opuścił ją Donald Tusk. Tak samo funkcjonuje autorski Ruch Kukiz ’15. Wyłom w tym schemacie czynią jedynie PSL i SLD.
Jakie ryzyko niesie ze sobą budowanie państwa wokół kultu jednej osoby, powinniśmy byli się nauczyć na podstawie doświadczeń sprzed prawie 80 lat. To samo dotyczy budowania ugrupowań nie wokół sprawy, programu, zagadnień, ale wokół uwielbienia dla nieomylnego przywódcy. Nie zmienia tego fakt, że wyborcy równie gładko przełkną namaszczenie delfina, co jego ewentualną polityczną dekapitację, jeśli tylko wódz sobie tego zażyczy. To nie jest zdrowy system.
Łukasz Warzecha dla WP Opinie