Łukasz Warzecha o dokumentach Kiszczaka: czas to bagno ostatecznie oczyścić
Znalezisko w domu Kiszczaka jest początkiem końca epoki, w której o niektórych politycznych czy biznesowych decyzjach mogły decydować teczkowe zasoby byłych esbeków. To jednak zależy również od kolejnych ruchów po stronie służb. Za pierwszym przeszukaniem w domu nieżyjącego dysponenta peerelowskich służb powinny iść kolejne we wszystkich miejscach, gdzie Kiszczak mógł swoje archiwum trzymać - i to szybko, bo czas jest tutaj istotny. Otwiera się okno możliwości: czas to bagno ostatecznie oczyścić, a opinii publicznej ujawnić zawartą w papierach prawdę, choćby była to prawda nadzwyczaj nieprzyjemna - pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski.
Pięć lat temu zaproszono mnie na zamknięty przedpremierowy pokaz filmu "Uwikłanie" według powieści Zygmunta Miłoszewskiego, w reżyserii Jacka Bromskiego. Pokaz zorganizowano dla kilku zaledwie publicystów, a zapraszający dodatkowo reklamowali film w rozmowie ze mną mówiąc, że Adam Michnik wyszedł z wcześniejszego pokazu specjalnego bardzo zdenerwowany.
Co mogło tak zirytować redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej"? Film (moim zdaniem niezły, choć opinie są podzielone) opowiada o pani prokurator, która przypadkowo zostaje wmieszana w śledztwo, w którego tle stoją porachunki związane z nielegalnymi działaniami Służby Bezpieczeństwa w czasach PRL. Jednym z głównych bohaterów jest oczytany i błyskotliwy były wysoki urzędnik wiadomego resortu (w tej roli znakomity Andrzej Seweryn), który w swoim biurze ma całe szafy załadowane teczkami. I to jest - jak tłumaczy swojemu wiernemu współpracownikowi - najlepsze ubezpieczenie.
Michnik, który Czesława Kiszczaka nazwał, jak wiadomo, "człowiekiem honoru", musiał się strasznie wściec, że w atrakcyjnej i popularnej formie Bromski pokazał to, co "Wyborcza" najchętniej skwitowałaby jako "teorię spiskową", a o czym historycy i znawcy tematu wiedzieli od dawna: że spora część archiwów peerelowskiego MSW i służb znalazła się po 1989 roku w prywatnych rękach ludzi, takich jak bohater "Uwikłania" czy generał Kiszczak i służyła im właśnie jako ubezpieczenie lub środek do załatwiania najrozmaitszych spraw. Histeria części elit wokół teczek wynikała ze zwykłego strachu, że zawartość archiwów jest dla ich pozycji i autorytetu druzgocąca. Pokazało to wiele historii, od sprawy Lesława Maleszki (TW Ketman) począwszy, a skończywszy na reakcji na książkę Romana Graczyka "Cena przetrwania? SB wobec 'Tygodnika Powszechnego'".
Wejście policji i prokuratorów IPN do mieszkania wdowy po Czesławie Kiszczaku pokazało statecznie, że Miłoszewski i Bromski nie fantazjowali oraz że o żadnej "spiskowej teorii" nie ma mowy. Niezależnie od tego, jaka okaże się ostateczna zawartość przejętych przez IPN papierów, jedno jest jasne: były szef MSW miał w domu prywatne archiwum, którego mieć nie miał prawa. I przechowywał je przecież nie z sentymentu dla starych papierów.
Pojawia się natychmiast oczywiste pytanie, dlaczego służby - mając podejrzenie, że takie papiery znajdują się w prywatnych rękach byłego szefa resortu spraw wewnętrznych - nie zdecydowały się już dawno na przeszukanie. Jako winny zaniedbania wskazywany jest przez wielu, zwłaszcza tych bardziej na prawo, Instytut Pamięci Narodowej pod kierownictwem Łukasza Kamińskiego. Bo przecież faktycznie prokuratorzy IPN prowadzili w tej sprawie śledztwo, ale zakończyli je wraz ze śmiercią generała.
Sytuacja faktycznie jest kuriozalna, ale obarczanie winą prezesa IPN wynika albo ze złej woli - część prawicy Kamińskiego nie lubi, bo uważa go za zbyt miękkiego, zwłaszcza w zestawieniu z wojowniczym i brawurowym Januszem Kurtyką - albo z nieznajomości zasad, jakimi rządzi się Instytut. Tymczasem jakkolwiek nieprawdopodobne i absurdalne może się to wydawać, prezes IPN nie ma najmniejszej władzy nad prokuratorami Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, czyli, mówiąc kolokwialnie, nad pionem śledczym. Taką sytuację ugruntowała ostatecznie nowelizacja ustawy o prokuraturze, wprowadzona w 2010 roku przez PO. Odebrała ona prezesowi nawet możliwość zwracania się do prokuratora generalnego o przesunięcie konkretnych prokuratorów z IPN do prokuratury powszechnej, a więc pozbawiła go wszelkich kompetencji, gdy idzie o personalia w pionie prokuratorskim. Wobec swoich pseudopodwładnych Łukasz Kamiński występował faktycznie jedynie w roli zewnętrznego petenta, a ich zagwarantowana ustawą
niezawisłość sprawiała, że nie miał literalnie żadnego wpływu na prowadzone przez nich działania. Mógł ich tylko prywatnie namawiać do takich lub innych posunięć, ale też nie za bardzo, bo mogłoby to być uznane za przestępstwo wymuszania czynności urzędowych - artykuł 224 kodeksu karnego.
Jeżeli zatem ktoś w IPN może być adresatem wspomnianych żalów, to na pewno nie Łukasz Kamiński, ale szef pionu śledczego, prokurator Dariusz Gabrel, a przede wszystkim poszczególni prokuratorzy, zajmujący się sprawą. Ten chory system to skutek obowiązującego prawa, a nie wina kierownictwa Instytutu.
Całkiem inną kwestią jest, dlaczego bierne pozostawały inne służby polskiego państwa, choć odpowiedź nasuwa się sama: teczki będące ubezpieczeniem generała i zapewne wielu jego dawnych podwładnych ubezpieczały się też same - ich zawartość stanowiła najwyraźniej gwarancję tego, że nikt nie spróbuje po nie sięgnąć. Zresztą w paru swoich wypowiedziach sam Czesław Kiszczak za pomocą niezbyt subtelnych aluzji przypominał, że ma takie atuty na podorędziu.
Następne pytanie brzmi: czy policja zabrała z domu generała wszystko, co tam nielegalnie przechowywał? Pytanie jest retoryczne: oczywiście, że nie. Materiały, które trafiły do IPN, to z pewnością jedynie czubek góry lodowej, a w stosunku do tego, co spoczywa gdzieś w piwnicach, szafach czy schowkach dawnych pracowników resortu - zaledwie ułamek ułamka.
Tyle że - choć postpeerelowskie układy wciąż grają w Polsce pewną rolę - czas jest nieubłagany i niszcząca lub paraliżująca moc teczek powoli zanika. A tym będzie słabsza, im więcej będzie jawności, dlatego trzeba mieć nadzieję, że po opracowaniu, skatalogowaniu i sprawdzeniu autentyczności papierów znalezionych w domu Kiszczaka IPN jak najszybciej ujawni ich zawartość.
Nie sposób odpowiedzieć na pytanie, czy dziwaczne zachowanie wdowy po złowrogim szefie MSW było skutkiem wieku i słabej orientacji w rzeczywistości czy też chodziło o coś innego. W takich sprawach trudno uwierzyć w przypadek albo zwykłe starcze nieogarnięcie. Nie są to już wprawdzie czasy, o których opowiada film "Gry uliczne" Krzysztofa Krauzego sprzed 20 lat., w którym dwóch młodych reporterów zaczyna drążyć sprawę domniemanej esbeckiej zbrodni na krakowskim studencie Staszku Pyjasie, zaś w ostatniej scenie główny bohater (grany przez Redbada Klijnstrę) zostaje niby mimochodem ugodzony nożem przez tajemniczego anonima wśród tłumu na krakowskiej ulicy. Wciąż jednak trudno uwierzyć, żeby ujawnienie 50 kg być może nieznanych dotąd akt było suwerenną decyzją pani Kiszczakowej. I żeby wdowa po generale nie rozumiała, że IPN żadnych papierów od niej nie kupi, a jej oferta skończy się konfiskatą tej części nielegalnego archiwum, która będzie możliwa do odnalezienia. Czy zatem ktoś zadbał o to, żeby akurat te, a
nie inne teczki można było w czasie przeszukania odnaleźć?
Najwięcej szumu jest oczywiście wokół teczki współpracy agenta "Bolka", która wśród przejętych papierów się znalazła. "Gazeta Wyborcza" podniosła tradycyjny i nudny już krzyk, że atakuje się legendę "Solidarności", a za nią absurdalne frazy o "grze teczkami" powtarzają niektórzy politycy opozycji. Tymczasem w gruncie rzeczy tu akurat nie mamy do czynienia z żadną rewelacją. Współpracy Wałęsy z SB w latach 70. dowiedli już lata temu w swojej książce Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz. Kolejne ujawniane dokumenty mogą jedynie sprawić, że laureatowi pokojowego Nobla coraz trudniej będzie trwać w tępym uporze i zaprzeczać faktom. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Wałęsa zdobędzie się w końcu na odwagę i wyjaśni Polakom okoliczności swoich poczynań. To jednak nie rozwieje pytań o to, czy faktu współpracy nie wykorzystywano już w latach 90., aby wpływać na poczynania ówczesnej głowy państwa.
Co do jednego można mieć nadzieję: że znalezisko w domu Kiszczaka jest początkiem końca epoki, w której o niektórych politycznych czy biznesowych decyzjach mogły decydować teczkowe zasoby byłych esbeków. To jednak zależy również od kolejnych ruchów po stronie służb. Za pierwszym przeszukaniem w domu nieżyjącego dysponenta peerelowskich służb powinny iść kolejne we wszystkich miejscach, gdzie Kiszczak mógł swoje archiwum trzymać - i to szybko, bo czas jest tutaj istotny. A przecież Kiszczak był tylko jednym z wielu, którzy przechowywali swoje "dokumenty ubezpieczeniowe". Teraz otwiera się okno możliwości: czas to bagno ostatecznie oczyścić, a opinii publicznej ujawnić zawartą w papierach prawdę, choćby była to prawda nadzwyczaj nieprzyjemna.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski