Łukasz Warzecha: "Kuchciński nie pomyślał, że robi źle, bo robili tak wszyscy i nikt się nie czepiał" (Opinia)
Jeśli nawet marszałek Kuchciński, latając wspólnie z rodziną rządową maszyną, nie złamał przepisów, to na pewno postąpił nieetycznie. Niesprawiedliwie byłoby jednak obarczać go całkowitą winą. Kuchciński po prostu dostosował się do patologicznego systemu, który trwa w Polsce od lat i z którego korzystali wszyscy do tej pory.
Można zadać sobie pytanie: dlaczego Markowi Kuchcińskiemu nie przyszło do głowy, że robi coś nie tak, zapraszając rodzinę do rządowego samolotu? I dlaczego nikt nie zwrócił mu uwagi? Odpowiedzi są proste.
Kuchciński nie pomyślał, że robi coś nieetycznego, bo zawsze wszyscy tak robili i nikt się nie czepiał. No dobrze, czasami jednak się czepiał – jak wtedy, gdy Radosławowi Sikorskiemu zdarzyło się odwozić dzieci do szkoły służbowym samochodem – ale trzeba było mieć pecha, żeby się wydało.
"Świadczenia w naturze"
Korzystanie z fruktów władzy bez należytego umiaru wynika między innymi z zachwiania proporcji między tym, ile politycy zarabiają i tym, co im przysługuje w formie "świadczeń w naturze”. Panuje przekonanie, że skoro wynagrodzenia są kiepskie – bo faktycznie są – to można sobie to skompensować luksusami władzy: jazda na "bombach”, traktowanie służbowych podróży jak wycieczek, kolekcjonowanie kilometrówek czy podwożenie rodziny służbową limuzyną albo samolotem.
Zobacz także: Loty Kuchcińskiego. Ostre słowa Leszka Millera pod adresem Marszałka Sejmu
To również dziedzictwo Peerelu. Wówczas nie było wyraźnej granicy między tym, co prywatne a co publiczne. Symboliczna jest tu scena z serialu "Alternatywy 4” Stanisława Barei, w której partyjny dygnitarz Jan Winnicki potrzebuje na cito jakiegoś mieszkania, bo wyprowadził się właśnie od żony i chce uwić gniazdko z kochanką. Odwiedza więc prezesa spółdzielni mieszkaniowej, któremu na poczekaniu wypisuje dwa talony na samochody (tak – młodszym czytelnikom może trudno w to uwierzyć, ale w Polsce Ludowej samochody w normalnej sprzedaży kupowało się na talony), po prostu wyciągając kwity z kieszeni. Bareja wcale tu nie przesadził.
Weekendy Tuska
Takie obyczaje gładko przeszły cezurę 1989 i choć z latami słabły, to w jakimś stopniu trwają do dzisiaj. Polska klasa polityczna nigdy nie nabrała prawdziwego szacunku do publicznych pieniędzy. Widać to nawet tam, gdzie wszystko odbywa się całkowicie zgodnie z prawem. Zostawszy premierem Donald Tusk obiecywał, że w ramach polityki skromności będzie podróżował do Gdańska rejsowymi samolotami. Potem okazało się, że znacznie częściej latał do domu na weekend rządowymi maszynami. Owszem, premier, ministrowie, marszałek Sejmu czy Senatu muszą mieć możliwość sprawnego przemieszczania się. Nie chodzi o to, żeby gnietli się w pociągach, jadąc drugą klasą na korytarzu obok szaletu. Ale jako podatnicy mamy prawo spytać, czy naprawdę Tusk musiał za każdym niemal razem korzystać z rządowego samolotu. Podobnie jak mamy prawo spytać, jakie to niezwykle pilne obowiązki w różnych miejscach w Polsce miał do spełnienia marszałek Kuchciński, że wielokrotnie transportować go musiał rządowy Gulfstream.
A przecież można i w polskich warunkach przestrzegać dobrych standardów. Kiedy para prezydencka odbywała niedawno wizytę w USA, internauci zaczęli pytać prezydenta na Twitterze, kto opłacił przelot i pobyt Kingi Dudy, która towarzyszyła swoim rodzicom w Stanach Zjednoczonych. Prezydent odpowiedział, że jego córka poleciała rejsowym samolotem za prywatne pieniądze i z prywatnych pieniędzy opłacany jest jej pobyt. Można? Można. Co więcej, docenić trzeba, że Andrzej Duda podjął taką decyzję nie pod wpływem wcześniejszej krytyki. Nie musiał gasić jakiegoś pożaru, jak teraz PiS w związku z Kuchcińskim. Po prostu wiedział, jak się zachować, szanując pieniądze podatników. Szkoda, że taka postawa wydaje się bardziej wyjątkiem niż regułą.
Balkon wiceministra
Politykom zdarza się bronić przed oskarżeniami o nadużywanie fruktów władzy w dość perfidny sposób, stosując klasyczny chwyt erystyczny. Pytają mianowicie, czy w takim razie mają dziadować, czy mają spóźniać się na spotkania, czy powinni latać na inne kontynenty klasą ekonomiczną, nie kupować nowych samochodów i nie remontować budynków, w których mieszczą się urzędy. Sami popadają przy tym w paranoję.
Jakieś dwa lata temu robiłem wywiad z jednym z wiceministrów ważnego resortu. Jego gabinet mieścił się w świeżo wyremontowanej kamienicy rządowej opodal głównej siedziby ministerstwa. Z balkonu tegoż gabinetu był przepiękny widok na jedną z reprezentacyjnych ulic Warszawy i znajdujący się za nią park. Widok tak ujmujący, że zrobiłem zdjęcie i wstawiłem na Instagram. Kilka godzin później wiceminister zadzwonił do mnie zatroskany, prosząc, żebym zdjęcie usunął. "Wie pan, ktoś to zobaczy, skojarzy z naszą rozmową i będzie awantura, że minister urzęduje w luksusowym miejscu” – tłumaczył. Prośbę spełniłem, ale sam ani przez chwilę nie myślałem w ten sposób. Przeciwnie wręcz – byłem zachwycony, że ministerstwo wyremontowało przedwojenny gmach i że jego urzędnicy pracują w cywilizowanych warunkach.
Droga do dziadostwa
Często pojawia się też argument "z samolotów”. W odpowiedzi na krytykę nadużywania fruktów władzy politycy twierdzą, że gdyby się tym przejmowali, nigdy nie zostałyby kupione nowe samoloty dla VIP-ów, bo przecież "wszyscy, a zwłaszcza tabloidy”, ten zakup potępiali. To nieprawda. W kwestii samolotów dla najważniejszych osób w państwie panowała wyjątkowa zgoda. Żaden z dwóch polskich tabloidów ani żadne poważne medium od wielu już lat nie kwestionowało takiego zakupu. Przeciwnie – wielokrotnie padały pytania, kiedy w końcu samoloty zostaną kupione. Działo się tak sporo przed katastrofą smoleńską.
Krótko mówiąc – politycy przedstawiają każdą krytykę swoich nadużyć jako nadmierną, wyolbrzymioną, bezzasadną i w prostej drodze prowadzącą do dziadostwa. Tak im wygodnie, ale to oczywisty fałsz. Ograniczenie grupy osób, które mogą korzystać z floty rządowych aut czy wyraźny zakaz korzystania przez osoby postronne – w tym rodziny – z rządowego transportu nie oznacza wcale dziadowania. Szanowanie publicznych pieniędzy to nie dziadowanie. Gdyby tak zresztą było, to dlaczego zmieniano by teraz zarządzenie premiera, tego dotyczące, na bardziej restrykcyjne? Oczywiście pytanie brzmi również, dlaczego zrobiono to dopiero po wybuchu afery z lotami marszałka Kuchcińskiego.
Polskie państwo musi być stać na to, żeby rządzący – obojętnie, z jakiej partii – mogli efektywnie sprawować swoje funkcje. To obejmuje między innymi logistykę, ale też choćby utrzymanie, remonty, zakup budynków dla instytucji. MON, mimo zapowiedzi budowy „polskiego Pentagonu”, nadal jest rozsiany po wielu lokalizacjach. IPN wynajmuje część biurowca w jednym z warszawskich biurowych zagłębi. Generalna Inspekcja Transportu Drogowego – podobnie. To wygląda po prostu niepoważnie. Nikt rozsądny nie zakwestionowałby zakupu przez takie instytucje własnych budynków – to może zresztą przynieść znaczne korzyści, a w perspektywie nawet oszczędności. Nie zmienia to natomiast w niczym krytycznej oceny wożenia przez polityka swojej rodziny rządowym samolotem. To naprawdę da się rozgraniczyć i tylko ktoś o złej woli może łączyć jedno z drugim, mając do mediów pretensję o to, że spełniają swoją funkcję, patrząc władzy na ręce.
Łukasz Warzecha dla WP Opinie