Łukasz Warzecha: Jak Kaczyński gasił pożar
Kowal zawinił, Cygana powiesili – to przysłowie przypomniało sobie zapewne wczoraj wielu posłów Prawa i Sprawiedliwości, którzy mają w perspektywie zarobki niższe o 20 pro-cent. Lider partii nie pozostawił im wyboru – kto się wyłamie, może zapomnieć o miejscu na listach w kolejnych wyborach, więc otwartego buntu pewnie na razie nie będzie.
Ziarno goryczy zostało jednak zasiane i zakiełkuje. Tymczasem deklaracja Michała Ka-mińskiego, że wraz z kolegami z klubu PSL zaproponuje, aby posłowie zarabiali jedynie średnią krajową, zapowiada dalszą licytację na skrajny populizm.
Podejmując ryzykowną decyzję w sprawie wynagrodzeń władzy, Jarosław Kaczyński nie sięgnął oczywiście po żadne analizy. Nie rozważał, jaki wpływ w dłuższej perspektywie będą mieć jego działania ani na funkcjonowanie państwa, ani na partię. Nie miał na to czasu, bo gasił pożar, wywołany w sondażach kwestią nagród, przyznawanych przez Beatę Szydło.
Dom, w którym trudno już mieszkać
Ta przenośnia jest zresztą celna: zalewając płonący dom wodą można go wprawdzie ugasić, ale też można sprawić, że stanie się niezdatny do zamieszkania. W tym akurat wypad-ku Kaczyński potraktował w ten sposób własny dom – partię.
Trudno sobie nawet wyobrazić, jak negatywne uczucia wywołały jego decyzje wewnątrz aparatu partii władzy. Pamiętajmy, że posłowie chcieli już dwa lata temu podwyższyć sobie wynagrodzenia. Podłączając w lipcu 2016 roku tę kwestię do projektu ustawy, podnoszącego uposażenia w administracji publicznej oraz przyznającego wynagrodzenie małżonce prezydenta RP, sprawili, że utopiono całość. Z ogromną szkodą dla państwa. Dziś nie tylko nie dostaną podwyżki, ale przeciwnie – oberwą po kieszeni.
To samo dotyczyć będzie samorządowców, a już – po decyzji premiera Morawieckiego dotyczącej nagród – dotyczy ministrów i wiceministrów. Zwłaszcza ci ostatni, zarabiając pieniądze wprost śmieszne wobec ponoszonej odpowiedzialności, zyskali impuls, aby czym prędzej wynieść się ze służby publicznej i przejść do sektora prywatnego, gdzie ich wiedza i umiejętności będą na wstępie wyceniane kilkakrotnie wyżej. Ministrowie jakoś sobie poradzą, zwłaszcza jeśli przeszedłby pomysł premiera, aby ci z nich, którzy zasiadają w Sejmie, mieli prawo do podwójnego wynagrodzenia – ministerialnego oraz części poselskiego.
Nikt z dorobkiem nie chce być mięsem armatnim
Jarosław Kaczyński stwierdził, mówiąc o obniżkach wynagrodzeń dla posłów i senatorów, że polityka nie jest od tego, żeby się na niej dorabiać. To z pewnością racja. Tyle że teraz zmierzamy w stronę drugiej skrajności. W Polsce nie ma wystarczająco dużej grupy ludzi majętnych, którzy nie muszą już zarabiać i mogą się zająć wyłącznie służbą publiczną. Kaczyński doskonale to wie, w jego wypowiedzi jest więc sporo obłudy. Nawet zresztą, gdyby tacy byli, wątpliwe, czy zgodziliby się odgrywać w Sejmie rolę mięsa armatniego, jaką mają dzisiaj posłowie większości partii, w tym zwłaszcza ugrupowania rządzącego.
Jeśli ktoś ma znaczące osiągnięcia w innych dziedzinach, nie będzie raczej pokornie słuchał partyjnych bonzów. I to Kaczyński również świetnie wie, dlatego jego opowieść o ludziach z ugruntowaną pozycją, przychodzących do polityki, to bajka dla naiwnych. Nikogo takiego sam prezes PiS w swojej partii nie oczekuje, bo wie, że nie mógłby liczyć na niewolni-czą lojalność takich osób.
To więc oznacza, że do parlamentu będą kandydowali albo skrajni i bezgranicznie posłuszni idealiści, albo – co znacznie bardziej prawdopodobne – ludzie, którzy będą oczekiwali, że zostaną docenieni w inny sposób, całkowicie ulegli i kompletnie już pozbawieni własnego zdania. Partia rządząca, jakakolwiek będzie, zyska jeszcze większe możliwości wywierania nacisku na swoich posłów, dysponując fruktami przede wszystkim w postaci rad nadzorczych spółek skarbu państwa.
Przy okazji całkowicie karykaturalnego wymiaru nabierze tworzenie list kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Różnica w wynagrodzeniu posłów i europosłów urośnie, więc wciągnięcie na listę wyborczą do PE będzie stanowiło ostateczną nagrodę dla najbardziej zasłużonych towarzyszy partyjnych. Kompetencje przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, o ile w ogóle cokolwiek jeszcze znaczyły. Wszystko to wzmocni już dziś patologiczny model ugrupowań wodzowskich zamiast przesuwać nas ku profesjonalnym partiom politycznym z czytelnymi mechanizmami awansu.
Przyjdzie czas selekcji negatywnej
Kolejnym efektem może być uszczelnienie systemu. Młodzi kompetentni ludzie, którzy są gotowi pracować dla państwa, ale też – mając poczucie własnej wartości – oczekują za to całkiem zasadnie godziwego wynagrodzenia, są właśnie, poprzez populistyczną licytację między opozycją a rządzącymi, skutecznie zniechęcani choćby do myślenia o pójściu w politykę. A że kandydatów do parlamentu skądś trzeba będzie przecież brać – zadziała klasyczny mechanizm selekcji negatywnej, a nawet oligarchizacji: stworzony zostanie obieg zamknięty z niemal zerowym dopływem świeżej krwi z zewnątrz.
Wielu wartościowych obywateli uzna po prostu, że nie stać ich na działalność polityczną. Szczególnie jeśli rozumieją ją inaczej niż bicie pokłonów przed partyjnymi bonzami, od których zależeć będzie, czy załapią się na szefowanie jakiejś komisji sejmowej (dodatkowa dieta), do jakiejś rady nadzorczej albo organu w rodzaju Rady Mediów Narodowych. Gdzie-kolwiek, gdzie da się dorobić do mizernej – w stosunku do oczekiwanego nakładu pracy – pensji poselskiej.
Korupcja - możliwy produkt uboczny
W samorządach skutkiem ograniczeń zarobków wójtów, burmistrzów, prezydentów, starostów, marszałków sejmików i ich zastępców – nierzadko faktycznie zaskakująco wysokich – może być zwiększona presja korupcyjna, czego, jak się zdaje, prezes PiS nie wziął pod uwagę, a co może się zemścić. Wysokość wynagrodzeń jest zawsze uznawana za jeden z decydujących czynników w ocenie korupcjogenności systemu władzy. Teraz pokusie korupcyjnej będą w większym stopniu podlegać również samorządowcy PiS.
Przede wszystkim jednak ruch Kaczyńskiego będzie w jego własnym ugrupowaniu ode-brany jako bezzasadna kara za winę Beaty Szydło i wzmocni ferment wewnątrz obozu władzy. Cicha wojna o schedę po Naczelniku już dzisiaj w PiS trwa, na razie na bardzo wczesnym etapie. Sprawa wynagrodzeń władzy otwiera w niej kolejny front.
A że sam Kaczyński pozostaje poza krytyką jako fundament Zjednoczonej Prawicy, nie-chęć znacznej części aparatu skupi się zapewne na byłej premier i jej sprzymierzeńcach. Szczególnie gdyby miało się okazać, że akcja z wynagrodzeniami nie odwróciła spadkowego trendu i nie przywróciła notowań w okolicach 50 procent.